Była to dla niego ważna sprawa,
gdyż mógł w końcu, po dwóch latach banicji, przespacerować się wąskimi,
kamiennymi uliczkami Perhange. Wcześniej, gdy przyjechał tu z Mathosem i
Kastarem, nie mógł tego zrobić. Istniało bowiem ryzyko, że mógłby zostać
zauważony i rozpoznany, co mogłoby nieco pokrzyżować im plany.
Lecz teraz wypad do miasta także
nie był najbezpieczniejszym pomysłem. Po tym, jak wydał całą Gildię w ręce
Miejskiej Straży nie miał ochoty na konfrontacje z kimś zaprzyjaźnionym z całą organizacją,
lub nawet jej członkami – jeżeli zdołali jeszcze uchronić się przed pojmaniem.
Podjął jednak to ryzyko.
Uwielbiał Perhange i gdyby mógł
wróciłby tu o wiele wcześniej. Nie chodziło nawet o robotę w Gildii, lecz o to,
że miasto miało swój specyficzny klimat i budziło w nim tysiące wspomnień.
Przyjemnie było mu, gdy spacerował brukowanymi, wąskimi uliczkami między
szaroburymi kamieniczkami. W jego sercu panowała radość, która nakrywała
niepokój przed spotkaniem starych znajomych.
Od dwóch lat nie przechadzał się
w ten sposób w mieście. Perhange było piękne na swój sposób. Galthar zakochał
się w nim już od pierwszego wejrzenia, kiedy wjechał tutaj pierwszy raz na
powozie Gambera dwadzieścia trzy lata temu. Całe miasto było zbudowane na planie
okręgu, okalane cholernie grubym, szarym murem. Wewnątrz setki małych, wąskich
uliczek, przejść i malutkich ryneczków układało się w labirynt. Ogólne
rozplanowanie budowli miejskich można było opisać słowem „chaos”. Perhange nie
zostało za bardzo przemyślane podczas budowy i przez stulecia wszystko
próbowano już nie raz przebudować, jednak często kończyło się tylko na planach,
lub przerywano budowę w połowie. W ten sposób mijali po drodze wiele
niedokończonych, lub zaniedbanych budynków.
Perhange nazywane było Kamiennym
Miastem, bo faktycznie takie było. Kamienne mury, brukowane, kamienne uliczki z
kamiennymi kamienicami. Na wzgórzu Kamienny Zamek z Kamiennym Tronem. Wszystko
było tam z grubego, zimnego, szarego kamienia, co dawało miastu duża przewagę
militarną podczas wojny, gdyż było ono po prostu nie do podpalenia. Perhange
nigdy w historii nie zostało zdobyte, co stawiało je na pierwszym miejscu,
jeżeli chodzi o poziom wojskowy twierdz w Dwurzeczu.
W mieście nie wiodło się najlepiej (przynajmniej
dwa lata temu). Mieszkańcom doskwierał głód, brak pracy i perspektyw na
przyszłość i Galthar wcale nie dziwił się, że coraz więcej osób wstępowało na
niegodziwą ścieżkę. Ludzie nie byli szczęśliwi i nic nie wskazywało na to, że
ma się to zmienić. Niektórzy nie szanowali Lorda Edrica za jego niektóre decyzje
i niekiedy w mieście dochodziło do buntów przeciw władzy, które w ostateczności
nie dawały jednak żadnych rezultatów i były skutecznie tłumione. On jednak
zamierzał to teraz zmienić.
Jako osoba, która znała problemy
ludzi doskonale, ponieważ obcowała z nimi całe życie, wiedział co należy
zmienić, aby żyło się lepiej. Nie wiedział może do końca jak to zrobi, ale plan
miał szlachetny.
- Pójdziesz ze mną, Lordzie? –
zapytał go Lord Branks podczas marszu.
Był dość chłodny wieczór, a
między budynkami świszczał wiatr i Galthar zaczął żałować, że nie wziął
rękawiczek. Myśl o odwiedzeniu burdelu nie była więc taka zła.
- W zasadzie… - z pewnością lubił
kobiety, ale nie podobało mu się, że za usługę trzeba było płacić. – Ale jeśli
mogę najpierw o coś zapytać, Lordzie…
- Śmiało – zachęcił go.
Galthara po prostu zżerała
ciekawość.
- Nie masz żony?
Lord Branks zmarszczył brwi. To
pytanie widocznie mu nie pasowało.
- To znaczy…
Galthar mocno zgryzł zęby, nie
powinien o to pytać.
- Nieważne – mruknął – To nie
moja…
- Ależ ważne! – przerwał mu Lord
Branks – Trzeba rozmawiać!
Galthar wzruszył ramionami.
- Prawdę mówiąc mam żonę. Nawet
mamy w tym roku srebrne gody – spojrzał w niebo jakby wspominał zmarłą osobę –
Ale nie układa nam się. Tak jakoś…
- Wypaliło się?
- Otóż to. – kiwnął głową i
nastała długa chwila ciszy.
Szli spokojnie, a wiatr rozwiewał
im płaszcze, aż nagle brodacz zapytał:
- A Ty, Lordzie?
Galtharowi rozszerzyły się
źrenice.
- Nie mam żony – rzekł.
- To wiem. – zaśmiał się brodacz
– Ale dlaczego?
Przetarł ręce o spodnie.
- W zasadzie to… - nie wiedział
co odpowiedzieć Lordowi Branksowi.
W biegu, w którym żył, ciężko
było mu związać się z jedną z kobiet, które spotykał na swojej drodze. Jego
życie miłosne składało się więc z wielu krótkich romansów, których nie można
było nazwać miłością na całe życie, czy nawet związkami. Niemniej, taka
sytuacja mu odpowiadała. Rzadko brakowało mu kobiety, a gdy tak się działo mógł
po prostu udać się „rozdawać pieniądze biednym”.
- Nie spotkałem jeszcze chyba tej
jedynej – odparł w końcu.
- Może jeszcze się trafi –
powiedział Lord Branks pocieszającym tonem. – Ale pamiętaj, żona to tylko
kłopoty…
- Chyba, że miałaby duży posag –
uśmiechnął się.
- Chyba, że tak – zaśmiał się
głośno jego towarzysz – To jak? – zapytał po chwili – pójdziesz ze mną w to
wspaniałe miejsce?
- W sumie to…
- Byłoby mi niezwykle miło. –
Lord Branks wpatrywał się w niego ze szczerym uśmiechem.
- W porządku – zgodził się równie
wesołym tonem.
Czemu nie?
Spacerując powoli Lord Branks
opowiadał mu o zwyczajach życia w Radzie. Galthar jednak był bardziej ciekawy
sytuacji politycznej w Dwurzeczu, którą wcześniej, szczerze mówiąc, miał
gdzieś.
- Nic ciekawego się nie dzieje –
stwierdził brodacz. – wszystko jest raczej w porządku.
- Na pewno? – Galthar zmrużył
oczy – Słyszałem o jakichś kontrowersyjnych decyzjach Króla.
Lord Branks prychnął.
- Niektórzy zawsze będą narzekać.
Król zawsze miał nas gdzieś, więc jesteśmy przyzwyczajeni do działania na
własną rękę.
- Więc o co chodzi? Karzeł mówił…
- Karzeł, karzeł, zasrany karzeł
– Choć było ciemno twarz Lorda Branksa przybrała cieplejszych barw. – Jemu nic
się nie podoba.
Galthar nie wiedział co myśleć.
Człowieczek wydawał mu się dobrze zorientowany.
- Co on właściwie robi w Radzie?
– zapytał swego towarzysza.
- Kiedyś byli z Najwyższym
wrogami, dlatego zrobił go błaznem – wytłumaczył Lord Branks – ale mały tak
zaczął wtrącać się w sprawy polityczne, że w końcu zaczął uczęszczać na
spotkania.
- I Lord Edric na to pozwalał? –
zdziwił się Galthar.
Brodacz wzruszył ramionami.
- Najwidoczniej – mruknął – Lord
Najwyższy nie darzy go szczególnym uczuciem, czy przyjaźnią, ale jak już karzeł
został w Radzie, to niech jest.
- Rozumiem.
- A co Ci jeszcze naopowiadał?
Galthar pokręcił głową.
- Chyba już nic ważnego…
- Uważaj kogo słuchasz – ostrzegł
go półszeptem – Nie wszyscy w Radzie są tak mili, na jakich wyglądają.
- Dziękuję – rzekł Galthar z
uznaniem – będę o tym pamiętał.
Jego myśli
zawędrowały do Ser Ellana Trew.
- A co z
Dowódcą Straży? – chciał poznać zdanie Lorda Branksa.
- To dobry
człowiek – stwierdził brodacz. – Ważna figura na zamku. Służy Najwyższemu już
wiele lat.
- Nie ma
brudnej przeszłości, czy czegoś w tym rodzaju? – byłby bardzo zadowolony, gdyby
mógł mieć coś, co pozwoliłoby mu szantażować tego wrednego typa.
Lord Branks
zmrużył oczy i cmoknął ustami.
- Chyba nie… –
powiedział bardzo powoli po chwili ciszy.
- Z pewnością?
- Tak –
stwierdził w końcu Lord Branks – To wybitna osobistość na zamku. Osiągnął sam
szczyt wojskowej kariery i to bez znajomości.
Jebana mać… Szkoda.
- Takich ludzi nam potrzeba –
powiedział Galthar z udawanym uznaniem.
- Och tak, Lord Edric otacza się
tylko takimi ludźmi. – spojrzał na niego – mam nadzieję, Lordzie Galtharze, że
Ty też wniesiesz coś dobrego do Rady. Przydałby się nam podmuch świeżości.
- Dziękuje, Lordzie – uśmiechnął
się Galthar – zrobię wszystko co w mojej mocy.
Podniósł wzrok i nagle
przypomniał sobie to miejsce. Przechodzili teraz przez niewielki brukowany placyk,
na którym Galthar spędził większość swojego życia. Stała tam karczma jego
przyjaciela Gambera - Ponura.
W jednym momencie jak piorun
poraziła go potrzeba rozmowy z karczmarzem. Zapałał wielką chęcią wejścia do
środka wyznania win i wytłumaczenia się.
Zmienił kierunek chodu, jakby
jakaś niewidzialna siła ciągnęła go w tamtą stronę. Po chwili jednak
przystanął.
Co ja robię? – opamiętał się.
Przypomniał sobie o tym, że był
ostatnią mile widzianą osobą w karczmie. Pomyślał o tym, że w środku mógłby znaleźć
paru dziesięciu dawnych członków Gildii, którzy z przyjemnością wypruli by mu
wnętrzności. Wiedział także, że sam karczmarz wściekł by się tak wielce, że
rzucałby w niego szklankami.
Jednak stał nadal na środku
placyku i wahał się.
- Co się dzieje? – zapytał go
Lord Branks, gdy zauważył, że Galthar przystanął..
Karczma z zewnątrz wydawała się
prawie pusta. Zwykle było słychać śpiewy i śmiechy członków Gildii, którzy
uwielbiali tam spędzać wieczory. Teraz było zupełnie cicho. Z zewnątrz biło
zawsze jasne, mocne światło, które tym razem ledwo się żarzyło.
Dopiero po chwili przypomniał
sobie, że – za jego sprawą - do karczmy nie ma już kto przychodzić (albo jest
ich bardzo niewielu), więc Gamber będzie tam raczej sam.
- Muszę tu wejść – poinformował
Lorda Branksa.
- A do…
Galthar machnął ręką idąc w
stronę drzwi.
- Jedź beze mnie Lordzie, potem
tam przyjdę.
- Ale…
Galthar już go nie słuchał.
Otworzył drzwi i oślepiło go lekkie światło bijące z wewnątrz. Przestąpił próg.
Karczma miała kształt węgielnicy
geodezyjnej, czyli dwóch połączonych ze sobą końcami prostopadłych względem
siebie korytarzy. Bar miał ten sam kształt. Pod oknami stały stoliki, a przy
każdym znajdowały się cztery krzesła.
W pomieszczeniu obecne były trzy
osoby. Jeden mężczyzna w kapturze na samym końcu samotnie jadł zupę, a bliżej
drzwi siedział kolejny, który liczył pieniądze wyłożone przed sobą na stoliku.
Karczmarz natomiast stał za ladą tyłem do wejścia.
Galthar zamknął za sobą drzwi z
lekkim trzaskiem i podszedł powoli do baru siadając na wysokim krześle.
- Co podać – burknął potężny
karczmarz.
Gamber był grubym mężczyzną w
podeszłym wieku, z potężnymi, nieporęcznymi rękoma, które bardziej nadawały się
do pracy w kamieniołomie, niż do gotowania czy czyszczenia kufli. Bujna kiedyś
czupryna zamieniła się w łysinę, ale brodę – noszoną od zawsze – zostawił. Dodawała wyglądu złoczyńcy, jak na szefa
złodziejskiej bandy przystało.
- Piwo – rzekł Galthar.
Gamber upuścił szklankę z głośnym
dźwiękiem tłuczonego szkła.
Następnie błyskawicznie odwrócił
się w jego stronę, celując w niego palcem.
- Ty! – padło oskarżenie. Brodacz
zacisnął zęby – Ośmielasz się przychodzić tutaj po tym co zrobiłeś?
Galthar odchylił głowę.
- Gamb, daj mi wytłumaczyć.
Karczmarz jednak nie miał ochoty
na tłumaczenie. Zerknął na mężczyzn przy stolikach, po czym obszedł bar dookoła
, złapał Galthara za szmaty i pociągnął za sobą, prowadząc go na schody. Udali
się do jego pokoju.
Gamber wprowadził go do ciemnego
pomieszczenia z dwoma oknami, które Galthar znał na wylot. Tysiące razy
siedzieli tu z karczmarzem omawiając zawiłe plany ataków Gildii do późnych
godzin nocnych.
Grubas zapalił świece, które
następnie postawił na stoliku przy ścianie.
Galthar Poczuł lekki ucisk w
brzuchu.
Co teraz powiedzieć?
On jednak nie patrzył na niego.
Podszedł do drzwi i zamknął je kopniakiem.
- Ty przebrzydła kurwo! – krzyknął
niespodziewanie rzucając się na Galthara z pięściami.
Jednak on zdołał zareagować
szybciej i skoczył się na miękki materac łóżka przetaczając się na drugą
stronę.
- Gamb, daj mi wytłumaczyć… -
wydyszał, lecz nie miał czasu dokończyć. Karczmarz rzucił się na niego po raz
kolejny.
- Niczego mi nie będziesz
tłumaczyć! – grzmiał goniąc go po pokoiku – Jesteś ścierwem, jesteś szują,
jesteś gównem. Jesteś… - stanął wymachując rękoma - Och! Jak mogłeś ośmielić
się w ogóle tu przyjść?! CO TY SOBIE KURWA WYOBRAŻASZ?! Wszystko przez twoje popierdolone,
chore ambicje. Jak mogłeś zrobić TO im? Jak mogłeś zrobić TO mi? Jak mogłeś
zrobić TO Gildii?
Gamber nagle przystanął i opadł
na łóżko ze łzami w oczach.
- Gamb, nie miałem wyboru –
odparł cicho Galthar z nutą żalu w głosie – inaczej bym zginął.
- I może byłoby lepiej! – rzucił
wściekle karczmarz smarkając nosem.
- Chodzi mi oto, że… - zawahał
się – że nie miałem serca wydawać Ciebie – mruknął - Inni… No cóż, to co innego. Jednak o Tobie nie
wspomniałem ani słowa – Gamber wstał z morderczym spojrzeniem w oczach, mimo to
Galthar kontynuował cofając się o krok– Przysięgam. Daję słowo. Gamb uwierz mi,
nie chce znowu się oddalać od was.
- Od nas? Od jakich kurwa nas?
- W sensie…
Kolejne mordercze spojrzenie i
kolejny krok w tył.
- Nie ma nas! Nie ma Gildii! Czy
ty to, kurwa, rozumiesz?
- Wiem, Gamb, ale daj mi
wytłumaczyć – zawołał - Nie miałem wyboru!
- Zawsze jest wybór – Karczmarz spojrzał
w bok
- Byłeś mi zawsze jak ojciec,
Gamb – powiedział smętnie – Sprawiłeś, że chciało mi się od nowa żyć, bez
Ciebie…
- Pierdolenie.
- Posłuchaj!
- Nie – wstał i wycelował w niego
palcem – To Ty posłuchaj. Wtedy, gdy zostaliście złapani miałeś uciekać i nie
wracać. Chciałem dla Ciebie dobrze, chciałem, żebyś był bezpieczny – wielkie
ręce trzęsły się jak szalone - I byłeś. Przez
pieprzone dwa lata, póki twoje chore ambicje nie kazały Ci wrócić tutaj. Napadu
stulecia, och, wielki Ty! Ale zostałeś złapany i zginąłbyś… - wziął głęboki oddech - Gdyby nie twój
robaczy charakter, który stawia życie i pieniądze ponad wszystko.
Galthar nie wiedział co
powiedzieć.
- A co się stało z Kastarem i Mathosem?
– zapytał karczmarz, tym razem nieco spokojniejszym – zabiłeś ich, czy jak?
Na samą myśl o nich Galtharem
targnęła wściekłość.
- Wiesz co ta dwójka zrobiła?!
Wydali mnie strażnikom! To wszystko ich wina!
- Widocznie przejrzeli Cię
szybciej, niż Ty ich…
- Gdyby nie oni to…
- Gdyby nie oni, to Ciebie by tu
nie było, gnojku. Chętnie rozpierdoliłbym Ci głowę, ale nie będę sobie brudził rąk.
- Gamb – jęknął Galthar –
przyszedłem się pogodzić z Tobą!
Karczmarzowi nie spodobały się te
słowa. Zrobił parę kroków jego kierunku okrążając łóżko ze wściekłością w
oczach, Galthar odsunął się do tyłu przerażony, jednak natrafił na ścianę.
Gamber niespodziewanie szybkim ruchem złapał go za kołnierz płaszcza, zanim
zdążył przeturlać się na drugi koniec posłania. W potężnym uścisku podniósł go
do góry trzymając za ubranie tak, że ich twarze były na tej samej wysokości.
- Posłuchaj no – warknął –
słyszałem wszystko o tobie, nędzny robaku. Wydałeś całą Gildię w zamian za
ciepły kurwidołek…
- To nie tak! – przerwał mu
Galthar, jednak ten puścił to mimo uszu.
- A teraz zostałeś Lordem i masz
czelność przychodzić tutaj i mówić, że to nie twoja wina? To wcale nie jest,
kurwa, zabawne. Po prostu Cię popierdoliło i to zdrowo!
- Ale…
- Wypierdalaj – rzucił go na
ziemię.
- Ale…
- Wypierdalaj Lordzie! –
karczmarz próbował go kopnąć z całej siły w udo, jednak znowu udało mu się
uchylić, spadł po drugiej stronie łóżka.
Spojrzał ostatni raz na Gambera.
- Naprawdę nic nie mogę zrobić,
aby…
- Po prostu już stąd idź –
warknął nie patrząc w jego stronę.
- Gamb, gdyby…
- WYPIERDALAJ – krzyknął. Były to
ostatnie słowa, które Galthar usłyszał od starego karczmarza.
Z trzaskiem otworzył drzwi i
wyszedł na korytarz.
Zszedł po schodach i, nie patrząc
na zerkających na niego mężczyzn przy stołach, przeszedł przez całą długość
karczmy do wyjścia.
Szedł z opuszczoną głową i myślał
o tym co zrobił. Zastanawiał się także nad konsekwencjami swoich czynów.
Jednak, gdy podniósł głowę stanął
jak wryty.
Przed Ponurą, na małym placyku
stał niewielki oddział zbrojnych z konnym dowódcą na czele.
Galthar rozejrzał się i
stwierdził, że wojskowi raczej wpatrują się w niego.
Postanowił
opanować nerwy i zachować się godnie. Był w końcu Lordem.
Konny dowódca
oddziału zszedł z wierzchowca i ruszył w jego stronę. Miał na sobie ciężką
płytową zbroję - która sprawiała, że wyglądał jak olbrzym – brązowe włosy i
krzaczastego wąsa pod nosem. Był to Ser Ellan Trew.
- Galtharze –
przemówił – Najwyższy wzywa Cię na zamek.
- Coś się
stało? – zaniepokoił się Galthar.
Ser Ellan Trew
wlepił w niego surowe spojrzenie, a następnie pochylił się w jego stronę.
- Miałeś
wychodzić dopiero jutro – szepnął.
- Wiem, ale…
- Galtharze –
przemówił raz jeszcze prostując się – w imię Najwyższego zostajesz pojmany.
Wytrzeszczył
oczy, a pot oblał mu czoło. Spojrzał Dowódcy przed ramię i zobaczył Lorda
Branksa zakutego w kajdany.
Nagle,
rozumiejąc o co chodzi w całej sytuacji, rzucił się w bok, aby wyrwać się z
opresji. Jednak Ser Ellan sprawnym ruchem złapał go za rękę i przycisnął do siebie.
Również został
zakuty w kajdany.
- Jak to? Za co? Co się dzieje? –
zapytał wyprostowując się, gdy Dowódca puścił go z objęć.
- Najwyższy wzywa cię przed swój
majestat. Chce cię mieć przy sobie. W ciemnym lochu - dodał z naciskiem
- Ale przecież Lord Edric…
- Lord Edric nie jest już
Najwyższym – przerwał mu Ser Ellan.
Nic z tego nie rozumiał.
- Ale…
- Nie jesteś już Lordem – został
poinformowany – ten tytuł został z Ciebie zdjęty przed godziną
Galtharowi zaczęły się trząść
ręce.
- Dlaczego? – wyjąkał.
- Władzę w mieście przejął karzeł
– przerwał mu kolejny raz Dowódca -
Pumbernill jest nowym Najwyższym, a jego pierwszym dekretem jest
pojmanie Ciebie, przebrzydły robaku.
Ser Ellan
pociągnął go za sobą i wepchnął w sam środek swego oddziału.
W powolnym tempie, jakby nigdzie im się nie spieszyło,
ruszyli w stronę zamku.
Po długim
czasie, gdy w końcu dotarło do niego co się stało, zaczął żałować.
Żałował tego, że wybrał pierwszą
opcję.
Gdyby postąpił inaczej, mógłby
teraz podróżować po świecie i mieć gdzieś rozkazy karła.
Ba, może nawet byłby milej
widziany w karczmie Gambera.
Teraz jednak nie miało to
znaczenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz