Dla kogo są Leworęczni

Denerwują Cię przewidywalne historie, wyidealizowane postacie i świat, w którym zawsze zwycięża dobro?


Masz ochotę na ciekawą powieść, pełną intryg i zaskakujących wątków, napisaną w przystępnym stylu, z ciętym humorem i bez nużących opisów, opartą na wartkiej, dynamicznej fabule?


Żądasz rozwoju akcji, bez długiego czekania i powolnych wstępów?


Jesteś fanem książek typu Władca Pierścieni, Gra o Tron, uwielbiasz sesje D&D, Warhammera, a może po prostu całymi dnia katujesz kompa Skyrimem, czy Wiedźminem?



Ta powieść jest dla Ciebie.

Czym są Leworęczni?

Leworęczni to historia dwóch postaci, których przygody wzajemnie się przeplatają. Choć Arrina – nastoletniego Dziedzica, syna Władcy Miasta – i Galthara – łotra wyjadacza, mistrza włamań po trzydziestce – dzielą tysiące kilometrów, ich losy splatają się i oddziaływają na siebie nawzajem, zmieniając przy okazji sytuację całej krainy. Łączy ich bowiem wspólny cel.


Nie będzie spoilerów, więc zacznij czytać i dowiedz się jaki!

poniedziałek, 14 września 2015

Rozdział 10. - Arrin

Załamał się. Wszystko dopiero po chwili do niego dotarło: Nie był sobą, coś musiało nim zawładnąć.
Płakał..
To nie mogło stać się naprawdę. Dlaczego? Dlaczego byłem tak głupi?!
Siedział przy oparty o ścianę i z trudem łapał oddech. Jego oczy były zamknięte, aby nie widzieć pokiereszowanego ciała, które wprawiało go o dreszcze
. Łzy skapywały mu na kamizelkę mieszając się z krwią, która była teraz wszędzie. Zasłaniając ręką usta kiwał się to w jedną to w drugą stronę. Jęcząc gryzł pięść zastanawiając się nad swoim czynem
 Niech się teraz dzieje co chce – pomyślał zdesperowany- zostanę tutaj. Nic nie mogę zrobić. W końcu przyjdą strażnicy i zabiorą mnie do ojca…
Wściekłość powróciła do jego myśli.
Ojciec, przebrzydły skurwiony skurwiel. To wszystko jego wina.
Dotarło to do niego dopiero po chwili. To przecież ojciec pobudził go do działania, to przez niego Arrin się tak denerwował, to przez niego życie stracił, bądź co bądź, niewinny chłopak.
Ojciec przez swoje nieczyste zagrywki ma teraz na sumieniu jedną osobę. Powinien uważać bardziej na to, co robi i mówi. Nie można zadzierać z Dziedzicem.
Wziął głęboki oddech i opamiętał się. 
Furia i smutek zniknęły. Przyszedł czas na trzeźwe myślenie.
Nie dam ojcu tej satysfakcji. Nie zostanę tutaj. Zniknę.
Po tym postanowieniu wstał i z trudem spojrzał na zwłoki.
Trzeba ukryć ciało – stwierdził - Czas. Brakuje czasu. A jeśli ktoś wejdzie i zobaczy?
Arrin przeraził się. Stanął nasłuchując, czy nikt nie idzie. Przecież lada chwila może zjawić się ktoś, aby przekazać Pittowi, że nadeszła jego kolej.
Trzeba działać.
Przetarł o spodnie spocone ręce, ale tylko ubrudził się krwią, którą cały był umorusany.  Zerknął na stajennego i uświadomił sobie, że w powietrzu unosi się obrzydliwy zapach krwi i wymiocin.
Zwymiotował po raz drugi.
Jednak niezwłocznie przystąpił do działania.
Drzwi do szatni otwierały się do wewnątrz. Wziął w ręce ławeczkę stojącą w pierwszej izbie i przystawił ją do framugi w ten sposób, aby utrudnić komuś ewentualne wejście do środka. Nadal był jednak świadomy, że jeżeli komuś uda się tutaj wejść, będzie musiał zginąć. To ryzyko jest wliczone w cenę.
Początkowo miał plan, aby ukryć martwe ciało, ale kiedy wszedł do drugiej izby (ledwie powstrzymując nudności) uświadomił sobie, że nie da rady.
Ślady krwi były na ścianach i meblach w pomieszczeniu. Do tego przy tym, co było kiedyś głową Pitta, znajdowała się wielka kałuża czerwonej mazi, której nie sposób było zmyć.
Będę to musiał tutaj zostawić. Ktoś go w końcu znajdzie, ale nie będą mieli pewności, że to ja.
Przypomniał sobie o Ser Ritlonie, którego widział zaraz przed wejściem do szatni.
Poza tym ojciec się domyśli... Niedobrze. Co zrobić?
Wiedział od dawna jaka była odpowiedź na ostatnie pytanie. Była tylko jedna możliwość na uniknięcie kary. Jednak nie była to łatwa sztuka. Ubrudzony krwią od stóp do głów, nie miał szans na wyjście z areny - a tym bardziej z miasta- bez podejrzeń.
Zaczął się rozglądać za jakimiś ubraniami na zmianę. Przejrzał dużą szafę stojącą przy ścianie szatni, jednak nic tam nie znalazł.
Dopiero po paru sekundach o czymś sobie przypomniał.
Otworzył plecak, który otrzymał od chłopców z Akademii Wojskowej i znalazł tam to, czego szukał - Strój Adepta.
 Nigdy jeszcze nie był tak szczęśliwy z prezentu, który dostał. Ten był niezwykle skromny, jednak w tej chwili nie mógłby wymarzyć sobie lepszego.
Zdjął swoją czarną koszulę, skórzaną kamizelkę. Choć Spodnie i buty, były brudne od krwi, musiał je zostawić, bo nie miał żadnych na zmianę.
Założył to co znalazł w plecaku, czyli bordową koszulę z naszywką Akademii, szarą kamizelkę i hełm. Strój był trochę przyduży, przez co zakrywał mu większe plamy na spodniach. Buty dokładnie przetarł, aby nie zostawiać za sobą krwawych śladów. Zabrał swoje stare ciuchy do materiałowego plecaka. Przepasał się, a do pasa przypiął sobie swój koncerz, który również wcześniej przetarł.
Odsunął ławeczkę na swoje miejsce i położył rękę na klamce.
Wziął głęboki oddech.
 Nie miał odwagi spojrzeć jeszcze raz na ciało.
Otworzył drzwi i nie czekał na nic. Strach, który miał teraz w sercu kazał mu działać szybko. Pobiegł przed siebie drewnianym korytarzem pozostawiając za plecami przeklętą szatnię numer 12.
         Kiedy dotarł do skrzyżowania korytarzy, na którym wcześniej spotkał ojca, zwolnił nieco kroku, aby nie wzbudzać podejrzeń. Minęło go parę osób, jednak żadnej z nich nie znał, więc nikt go nie zaczepił. Przyspieszył kroku i ruszył w stronę drzwi. Chwilę później był już przed nimi. Nie czekając na nic otworzył je z olbrzymią siłą wypadając na zewnątrz.
Stanął twarzą w twarz ze strażnikiem.
- Co ty tu robisz chłopcze?! – zagrzmiał mężczyzna w zbroi.
 Co teraz? Chłopcy z Akademii nie mogli wchodzić na arenę, taki przynajmniej był przepis.
Arrin kompletnie nie wiedział co powiedzieć. Był sparaliżowany strachem. Stał tylko gapiąc się na wąsatego strażnika przez szparę w hełmie. Ten niespodziewanie złapał go za szmaty i zaczął prowadzić po trawie.
- Ja ci dam! – mruczał.
Kompletnie skonfundowany nie ruszał się, czekając na rozwój wydarzeń. Gdzie mnie zabierze? Do ojca? Czy to wszystko się skończy tak marnie? Jeżeli mnie przeszuka odkryje prawdę.
Po chwili zatrzymali się i Arrin mógł stanąć normalnie.
- Ach, tutaj jesteś – strażnik wydawał się zadowolony. Pchnął Arrina przed jakiegoś grubego człowieka w zbroi – twój chłopak zawędrował na arenę. Chyba chciał zasmakować turniejowego życia.
Grubas zaśmiał się, spojrzał na Arrina, po czym niespodziewanie  zdzielił go ręką w twarz, tak, że ten upadł na ziemię.
Za grubym mężczyzną Dziedzic dostrzegł oddział Adeptów z Akademii, patrzących na całą sytuacje ze strachem, ale także z podziwem.
- Dzięki ci, Rolandzie – odparł gruby dowódca oddziału, po czym odwrócił się do oddziału – widzicie chłopcy, właśnie przez takie zachowania nie weźmiecie udziału w turnieju. Wracamy do Akademii.
Jęki i pomruk oburzenia przeszedł przez oddział. Arrin wstał.
- Jak Ci na imię – zapytał go dowódca.
Drgawki przeszły przez całe jego ciało.
- Arr… Rolf – poprawił się. Było to pierwsze imię, które przyszło mu do głowy.
- Rolf? Do którego oddziału należysz?
- Czwartego – odparł prędko łamliwym głosem.
Zmrużył oczy czekając na werdykt. Nie wiedział jak numerowane są oddziały w Akademii.
Dowódca pokiwał głową.
- Starszak. Dobrze. Odstawimy Cię, gdzie trzeba – powiedział, po czym wepchnął Arrina w sam środek oddziału.


Choć przejście przez bramę odbyło się bez najmniejszego problemu Arrinowi serce tłukło jak oszalałe.
Udało się, żyję!
Oddział, do którego dołączył właśnie minął bramę w murze okalającym błonia i zamek. Mimo, że strażnicy nie zwrócili na nich większej uwagi Arrinowi pot zalewał czoło. Wystarczyło tylko, żeby kazano mu ściągnąć hełm. Nie mógł nawet myśleć o reakcji Najwyższego na wiadomość, że Dziedzic uciekł, a co dopiero, że zabił.
Strach przed ojcem mieszał się z nienawiścią do jego przebrzydłej osoby.
To wszystko przez jego złe czyny i złe wychowanie. To on doprowadził do tego, że stałem się tym kim się stałem - Mordercą.
Szli w niezorganizowanym szyku, co pozwalało Arrinowi na brak kontaktów z pozostałymi. Arrin podczas nauki na zamku dowiedział się, że adeptom nie można rozmawiać podczas marszu. W Akademii panowały bardzo surowe warunki, które później skutkowały wysoką lojalnością i dyscypliną w wojsku, co przekładało się na dobre wyniki na polu bitwy. Każde złamanie zasady ciszy groziło karą chłosty, lub pominięciem w rozdawaniu posiłków, co było codziennością wśród wojskowego, rygorystycznego wychowania.
Jednak teraz, gdy szli piaszczystą drogą do miasta w oddziale dało się słyszeć szepty. Chłopcy rozmawiali oburzonymi głosami o tym, że przez jakiegoś nowego muszą opuścić zamek jeszcze przed rozpoczęciem walk. Ale on o to nie dbał. Teraz liczyło się tylko opuszczenie tego miejsca i zaszycie się gdzieś w bezpiecznym miejscu. Wiedział także, że nie można było dopuścić do tego, aby doprowadzono go do Akademii. Tam wszystko by się wydało.
Miasto było opustoszałe. Wszyscy ludzie byli prawdopodobnie na błoniach oglądając turniej, lub przechadzając się między straganami. Po drodze minęli naprawdę niewiele osób, głównie pijaczków, bezdomnych, lub złodziei. Arrin nie wątpił, że była to dobra chwila na próbę obrabowania jakiegoś budynku.
Była to kolejna cudowna chwila wolności. Lecz tej prawdziwej wolności, nie sztucznej, której doświadczył na błoniach, gdzie mógł niby poruszać się bez problemu. Tam ograniczały go mury obronne i gniew ojca. Teraz, kiedy mury już minął, a gniew ojca (choć nadal się bał) miał kompletnie gdzieś, czuł się tak, że mógł zrobić wszystko. Jedyną kwestią było tylko odłączenie się od oddziału.
Nagle oddział zatrzymał się.
Natknęli się na jakiegoś zbrojnego, który mógł także być dowódcą z Akademii. Mężczyźni zaczęli rozmawiać przyciszonymi głosami odchodząc kawałek w bok. Wśród adeptów rozpoczęły się pełne przejęcia głosy.
Wielu ściągnęło hełmy i po chwili, zapominając o całym rygorze zaczęli normalnie, dość głośno rozmawiać.
- Hej Rolf – zaczepił Arrina jeden z nich – Zadowolony jesteś, że spierdoliłeś nam cały turniej?
Arrinowi brzuch się ścisnął. Wszyscy Adepci spojrzeli na niego. Po tych, którzy byli bez hełmów można było poznać, że nie są zadowoleni.
- Niech lepiej opowie jak było na turnieju. Widziałeś Rzeźnika? Jak to w ogóle zrobiłeś?
Postanowił puścić pytanie mimo uszu, lecz coraz więcej osób zaczęło czekać na jego odpowiedź. W końcu musiał coś powiedzieć.
- Wmieszałem się w tłum – bąknął – nie było trudno. Byłem na arenie. Złapali mnie. Nic ciekawego…
- No to widziałeś Rzeźnika, czy nie? – wtrącił pytanie ktoś z przejętym głosem.
- Podobno odrąbał komuś rękę i nogę w pierwszej walce! – pochwycił temat kolejny.
- Nikogo nie widziałem – odparł Arrin.
- Ale jak mogłeś dać się złapać?! – zarzucili mu chłopcy.
Arrinowi żadna sensowna odpowiedź nie przychodziła do głowy.
- Chciałem wejść na trybuny, ale był tam strażnik – odpowiedział w końcu.
- Dureń! – zaśmiali się wszyscy.
Odetchnął. Był cały roztrzęsiony. Nie chciał, aby ktokolwiek dowiedział się o tym, że jest mordercą. Trzeba stąd jak najszybciej wiać.
I nagle uświadomił sobie, że był to najlepszy moment na ucieczkę.
Chłopcy odpuścili mu już pytania, a gruby dowódca nadal rozmawiał.
Arrin uklęknął, udając, że poprawia sobie but, po czym powoli przysunął się bliżej wąskiego przejścia między domami zaraz obok.
Odwrócił się jeszcze raz. Nikt nie zwracał na niego większej uwagi.  Wszyscy byli zajęci rozmowami.
Chyłkiem wbiegł w wąską uliczkę znikając wszystkim z oczu, a następnie – będąc w bezpiecznej odległości - puścił się biegiem przed siebie.
Śmiał się sam do siebie z tego, że tak łatwo udało mu się uciec. Skręcił na zakręcie w prawo i nadal biegł po brukowanej uliczce. Chciał po prostu zgubić ewentualny pościg. Następnie skręcił znowu, tym razem w lewo, a parędziesiąt metrów dalej kolejny raz w prawo. Natrafił jednak na ślepą uliczkę.
Serce zabiło mu mocniej.
Wrócił więc na poprzednią drogę i chciał znowu puścić się biegiem. Ku jego przerażeniu na końcu ulicy zobaczył biegnących w jego stronę trzech adeptów.
         Ręce zaczęły mu się trząść, a w gardle pojawiła się gula.
         W końcu dobiegli do niego.
         - To nie tędy – powiedział mu najwyższy z nich. Wszyscy mieli na głowach hełmy.
         - Gdzie znowu uciekasz Rolf? Możemy iść z tobą? Mamy pieniądze.
         To pytanie go zaskoczyło, nie wiedział jednak co odpowiedzieć.
         - A gdzie chcielibyście iść? – zapytał.
         - Jak to gdzie – spojrzeli po sobie, a następnie zwrócili twarze znowu w jego stronę – do burdelu.
        
         Razem z trójka chłopaków, którzy – jak się okazało – znali miasto lepiej od niego ruszyli pędem przed siebie, tym razem odnajdując dobre ulice. Dopiero po paru dłuższych chwilach biegu jeden z nich zarządził postój.
         - Teraz jesteśmy już bezpieczni.
         - Nikt się nie zorientuje? – Arrin wolał być spokojny.
         - Jak przeliczy oddział w Akademii to będzie dobrze. Chyba, że teraz z tym drugim pójdą na piwo. Grubas kompletnie olewa swoje obowiązki.
         Arrin odetchnął, a chłopcy ściągnęli hełmy.
         - Terrs – przedstawił się Arrinowi Najwyższy z nich, ten, który mówił najwięcej. Miał średniej długości ciemne włosy.
         - Carl – podał rękę najniższy. Krótkowłosy blondyn z niemrawym głosem.
         - Larwa – wybełkotał trzeci. Łysy i szeroki, przypominający Arrinowi z obrzydzeniem Pitta stajennego.
- Ile mamy pieniędzy? –  zwrócił się do pozostałych Terrs
- Wystarczy mieć dwie monety – odparł Carl.
- Wpuszczą nas bez problemu, Carl?
- Mówiłem, że tak – zdenerwował się Carl -  Robb potwierdza. Był tam tydzień temu z chłopakami. Dwie sztuki złota za całą usługę.
- Dobrze, już dobrze – odparł Tork – wiemy gdzie iść?
- Larwa zna drogę – wskazał łysego.
Larwa kiwnął głową.
- Świetnie! Rolf, idziesz z nami, tak?
Arrin dopiero po chwili przypomniał sobie, że Rolf to on. Kiwnął głową.
- Panowie, Larwa prowadzi! – powiedział Carl, po czym ruszyli ulicą przed siebie.
Arrin zastawiał się jak często dochodzi do podobnych akcji w całej Akademii. Od zawsze myślał, że ta szkoła jest niezwykle dyscyplinarna i surowa, dlatego bardzo dziwiło go zachowanie tych adeptów.
Larwa znał drogę dobrze, prowadził ich mniej godnymi uliczkami, które były brudne i raczej niezbyt często odwiedzane. Arrin nie  poznał miasta od tej strony ani razu. Kiedy już tu przebywał, był na koniu otoczony strażnikami i tłumem gapiów. Nigdy nie miał możliwości zbadania wąskich przejść Tressport. Nie wiedział nawet, że takowe istnieją.
Arrin miał w planie odwiedzić jakąś miejską karczmę, gdzie będzie mógł porządnie zjeść, napić i przebrać się, a także zapaść w sen. Chociaż nie wiedział, czy będzie w tanie zasnąć. Straszne myśli przelatywały mu przez głowę.
Morderca!
Poza tym w publicznym miejscu mógł zostać łatwo rozpoznany.
Nie spotkali  po drodze żadnych strażników ani mieszkańców miasta. Szli długo, a słońce powoli zaczęło chylić się ku zachodowi, aż w końcu, kiedy było już prawie ciemno stanęli przed jednym domów.
- To na pewno tu? – zapytał Carl z niedowierzaniem w głosie. Był to zwykły, dwupiętrowy, biały budynek, z małymi oknami i drewnianymi wykończeniami, niczym nie wyróżniający się od pozostałych.
Larwa kiwnął głową z przekonaniem a zniecierpliwiony Terrs pchnął go przed drewniane drzwi. Łysy zapukał kołatką w kształcie lwa dwa razy, a potem jeszcze raz.
Po chwili usłyszeli jakieś szmery i drzwi się otworzyły.
Arrin stanął jak wryty i serce zabiło mu mocniej. To co zobaczył było czymś nie do opisania.
Opierając się o framugę drzwi patrzyła na nich najpiękniejsza kobieta jaką kiedykolwiek widział. Miała ciemne oczy, długie blond włosy opadające prawie do pasa. Jej skóra była biała jak śnieg, usta były pełne i czerwone , spojrzenie przepełnione namiętnością. Na przewspaniałym smukłym ciele powiewała  biała, lekka jak wiatr suknia z prześwitującej tkaniny, która ukazywała jej jędrne piersi.  Obdarzyła ich uśmiechem czerwonych jak wino ust, wyszczerzyła proste, białe zęby a z ich wnętrza wypłynął piękny melodyjny, głęboki pełen emocji głos:
- Macie pieniądze?
Carl i Terrs wpatrzeni w dziewczynę nagle przypomnieli sobie po co tu są. Zaczęli gwałtownie szukać wspomnianych wcześniej monet po wszystkich kieszeniach ich strojów.
Arrin kątem oka spostrzegł, że Larwa patrząc na dziewczynę ślini się jak pies. Stali przez chwilę jakby omamieni czarem przez syrenę, aż w końcu Terrs wyciągnął sakwę z kieszeni i wysypał dziewczynie na rękę całą jej zawartość.
Wypadło niewiele, jedynie siedem monet. Dziewczyna pozbierała te które upadły i zrobiła kwaśną minę.
- To za mało.
Carl wyglądał na przerażonego.
- Jak to za mało?!  – zapytał z niedowierzaniem –  Robb mówił, że dwie monety za noc.
- To nadal za mało na czterech i… jest jeszcze dzień. -  powiedziała chłodno dziewczyna spoglądając na niebo – Poza tym, dziś usługa kosztuje 3 monety. Mam mało klientów.
Carl spojrzał w niebo szybko mrugając oczami.
- Mam jeszcze dwie monety – powiedział ze złością Terk rzucając je na ziemie – ale to nadal za mało na czterech.
Cała czwórka spojrzała na siebie.
- Przykro mi Ralf – powiedział Terk zwracając się do Arrina – musisz tu poczekać.
Arrin odpowiedział od razu.
- Nic się nie stało, pójdę do karczmy –Po chwili jednak przypomniał sobie kim jest, a raczej kogo udaje. Znowu obleciał go strach – To znaczy, do Akademii
Cała trójka wyglądała na przerażonych.
- Do karczmy! – poprawił się raz jeszcze.
- Ale po co do karczmy? – zapytał Carl.
- Mam interes… Sprawę do załatwienia. Po prostu powiedzcie mi gdzie mam iść.
Dziewczyna wskazała mu piaszczystą drogę na prawo od jej domu.
- Tam tędy, ciągle prosto. Na pewno trafisz.
Arrin podziękował skinieniem głowy. Pomachał chłopakom, którzy  patrzyli na niego zdziwieni, jednak po chwili ruszyli za piękną dziewczyną, kompletnie zapominając o całej sytuacji.

3 komentarze:

  1. "Strach przed ojcem mieszał się z nienawiścią do jego przebrzydłej osoby.
    To wszystko przez jego złe czyny i złe wychowanie. To on doprowadził do tego, że stałem się tym kim się stałem - Mordercą." ja nie mogę, to się nazywa zwalić winę na kogoś innego.
    Poza tym ciekawa ta "najpiękniejsza dziewczyna na świecie" Aż dziw, że był tak mało zawiedziony XD
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda :D ale ma w kieszeni kupę kasy, więc... Może wrócić

      Usuń