Załamał się. Wszystko dopiero po
chwili do niego dotarło: Nie był sobą, coś musiało nim zawładnąć.
Płakał..
To nie mogło stać się naprawdę. Dlaczego? Dlaczego byłem tak głupi?!
Siedział przy oparty o ścianę i z
trudem łapał oddech. Jego oczy były zamknięte, aby nie widzieć pokiereszowanego
ciała, które wprawiało go o dreszcze
. Łzy skapywały mu na kamizelkę mieszając
się z krwią, która była teraz wszędzie. Zasłaniając ręką usta kiwał się to w
jedną to w drugą stronę. Jęcząc gryzł pięść zastanawiając się nad swoim czynem
Niech
się teraz dzieje co chce – pomyślał zdesperowany- zostanę tutaj. Nic nie mogę zrobić. W końcu przyjdą strażnicy i
zabiorą mnie do ojca…
Wściekłość powróciła do jego
myśli.
Ojciec, przebrzydły skurwiony skurwiel. To wszystko jego wina.
Dotarło to do niego dopiero po
chwili. To przecież ojciec pobudził go do działania, to przez niego Arrin się
tak denerwował, to przez niego życie stracił, bądź co bądź, niewinny chłopak.
Ojciec przez swoje nieczyste zagrywki ma teraz na sumieniu jedną osobę.
Powinien uważać bardziej na to, co robi i mówi. Nie można zadzierać z
Dziedzicem.
Wziął głęboki oddech i opamiętał
się.
Furia i smutek zniknęły.
Przyszedł czas na trzeźwe myślenie.
Nie dam ojcu tej satysfakcji. Nie zostanę tutaj. Zniknę.
Po tym postanowieniu wstał i z
trudem spojrzał na zwłoki.
Trzeba ukryć ciało – stwierdził
- Czas. Brakuje czasu. A jeśli ktoś wejdzie i zobaczy?
Arrin przeraził się. Stanął
nasłuchując, czy nikt nie idzie. Przecież lada chwila może zjawić się ktoś, aby
przekazać Pittowi, że nadeszła jego kolej.
Trzeba działać.
Przetarł o spodnie spocone ręce,
ale tylko ubrudził się krwią, którą cały był umorusany. Zerknął na stajennego i uświadomił sobie, że
w powietrzu unosi się obrzydliwy zapach krwi i wymiocin.
Zwymiotował po raz drugi.
Jednak niezwłocznie przystąpił do
działania.
Drzwi do szatni otwierały się do
wewnątrz. Wziął w ręce ławeczkę stojącą w pierwszej izbie i przystawił ją do
framugi w ten sposób, aby utrudnić komuś ewentualne wejście do środka. Nadal
był jednak świadomy, że jeżeli komuś uda się tutaj wejść, będzie musiał zginąć.
To ryzyko jest wliczone w cenę.
Początkowo miał plan, aby ukryć
martwe ciało, ale kiedy wszedł do drugiej izby (ledwie powstrzymując nudności)
uświadomił sobie, że nie da rady.
Ślady krwi były na ścianach i
meblach w pomieszczeniu. Do tego przy tym, co było kiedyś głową Pitta,
znajdowała się wielka kałuża czerwonej mazi, której nie sposób było zmyć.
Będę to musiał tutaj zostawić. Ktoś go w końcu znajdzie, ale nie będą
mieli pewności, że to ja.
Przypomniał sobie o Ser Ritlonie,
którego widział zaraz przed wejściem do szatni.
Poza tym ojciec się domyśli... Niedobrze. Co zrobić?
Wiedział od dawna jaka była
odpowiedź na ostatnie pytanie. Była tylko jedna możliwość na uniknięcie kary.
Jednak nie była to łatwa sztuka. Ubrudzony krwią od stóp do głów, nie miał
szans na wyjście z areny - a tym bardziej z miasta- bez podejrzeń.
Zaczął się rozglądać za jakimiś
ubraniami na zmianę. Przejrzał dużą szafę stojącą przy ścianie szatni, jednak
nic tam nie znalazł.
Dopiero po paru sekundach o czymś
sobie przypomniał.
Otworzył plecak, który otrzymał
od chłopców z Akademii Wojskowej i znalazł tam to, czego szukał - Strój Adepta.
Nigdy jeszcze nie był tak szczęśliwy z
prezentu, który dostał. Ten był niezwykle skromny, jednak w tej chwili nie
mógłby wymarzyć sobie lepszego.
Zdjął swoją czarną koszulę,
skórzaną kamizelkę. Choć Spodnie i buty, były brudne od krwi, musiał je
zostawić, bo nie miał żadnych na zmianę.
Założył to co znalazł w plecaku,
czyli bordową koszulę z naszywką Akademii, szarą kamizelkę i hełm. Strój był
trochę przyduży, przez co zakrywał mu większe plamy na spodniach. Buty
dokładnie przetarł, aby nie zostawiać za sobą krwawych śladów. Zabrał swoje
stare ciuchy do materiałowego plecaka. Przepasał się, a do pasa przypiął sobie
swój koncerz, który również wcześniej przetarł.
Odsunął ławeczkę na swoje miejsce
i położył rękę na klamce.
Wziął głęboki oddech.
Nie miał odwagi spojrzeć jeszcze raz na ciało.
Otworzył drzwi i nie czekał na
nic. Strach, który miał teraz w sercu kazał mu działać szybko. Pobiegł przed
siebie drewnianym korytarzem pozostawiając za plecami przeklętą szatnię numer
12.
Kiedy dotarł
do skrzyżowania korytarzy, na którym wcześniej spotkał ojca, zwolnił nieco
kroku, aby nie wzbudzać podejrzeń. Minęło go parę osób, jednak żadnej z nich
nie znał, więc nikt go nie zaczepił. Przyspieszył kroku i ruszył w stronę
drzwi. Chwilę później był już przed nimi. Nie czekając na nic otworzył je z
olbrzymią siłą wypadając na zewnątrz.
Stanął twarzą w twarz ze
strażnikiem.
- Co ty tu robisz chłopcze?! –
zagrzmiał mężczyzna w zbroi.
Co teraz? Chłopcy z Akademii
nie mogli wchodzić na arenę, taki przynajmniej był przepis.
Arrin kompletnie nie wiedział co
powiedzieć. Był sparaliżowany strachem. Stał tylko gapiąc się na wąsatego
strażnika przez szparę w hełmie. Ten niespodziewanie złapał go za szmaty i
zaczął prowadzić po trawie.
- Ja ci dam! – mruczał.
Kompletnie skonfundowany nie
ruszał się, czekając na rozwój wydarzeń. Gdzie
mnie zabierze? Do ojca? Czy to wszystko się skończy tak marnie? Jeżeli mnie
przeszuka odkryje prawdę.
Po chwili zatrzymali się i Arrin
mógł stanąć normalnie.
- Ach, tutaj jesteś – strażnik
wydawał się zadowolony. Pchnął Arrina przed jakiegoś grubego człowieka w zbroi
– twój chłopak zawędrował na arenę. Chyba chciał zasmakować turniejowego życia.
Grubas zaśmiał się, spojrzał na
Arrina, po czym niespodziewanie zdzielił
go ręką w twarz, tak, że ten upadł na ziemię.
Za grubym mężczyzną Dziedzic
dostrzegł oddział Adeptów z Akademii, patrzących na całą sytuacje ze strachem,
ale także z podziwem.
- Dzięki ci, Rolandzie – odparł
gruby dowódca oddziału, po czym odwrócił się do oddziału – widzicie chłopcy,
właśnie przez takie zachowania nie weźmiecie udziału w turnieju. Wracamy do
Akademii.
Jęki i pomruk oburzenia przeszedł
przez oddział. Arrin wstał.
- Jak Ci na imię – zapytał go
dowódca.
Drgawki przeszły przez całe jego
ciało.
- Arr… Rolf – poprawił się. Było to
pierwsze imię, które przyszło mu do głowy.
- Rolf? Do którego oddziału
należysz?
- Czwartego – odparł prędko
łamliwym głosem.
Zmrużył oczy czekając na werdykt.
Nie wiedział jak numerowane są oddziały w Akademii.
Dowódca pokiwał głową.
- Starszak. Dobrze. Odstawimy
Cię, gdzie trzeba – powiedział, po czym wepchnął Arrina w sam środek oddziału.
Choć przejście przez bramę odbyło się bez
najmniejszego problemu Arrinowi serce tłukło jak oszalałe.
Udało się, żyję!
Oddział, do którego dołączył właśnie minął bramę w
murze okalającym błonia i zamek. Mimo, że strażnicy nie zwrócili na nich
większej uwagi Arrinowi pot zalewał czoło. Wystarczyło tylko, żeby kazano mu
ściągnąć hełm. Nie mógł nawet myśleć o reakcji Najwyższego na wiadomość, że
Dziedzic uciekł, a co dopiero, że zabił.
Strach przed ojcem mieszał się z nienawiścią do jego
przebrzydłej osoby.
To wszystko
przez jego złe czyny i złe wychowanie. To on doprowadził do tego, że stałem się
tym kim się stałem - Mordercą.
Szli w niezorganizowanym szyku, co pozwalało Arrinowi
na brak kontaktów z pozostałymi. Arrin podczas nauki na zamku dowiedział się,
że adeptom nie można rozmawiać podczas marszu. W Akademii panowały bardzo
surowe warunki, które później skutkowały wysoką lojalnością i dyscypliną w
wojsku, co przekładało się na dobre wyniki na polu bitwy. Każde złamanie zasady
ciszy groziło karą chłosty, lub pominięciem w rozdawaniu posiłków, co było
codziennością wśród wojskowego, rygorystycznego wychowania.
Jednak teraz, gdy szli piaszczystą drogą do miasta w
oddziale dało się słyszeć szepty. Chłopcy rozmawiali oburzonymi głosami o tym,
że przez jakiegoś nowego muszą opuścić zamek jeszcze przed rozpoczęciem walk.
Ale on o to nie dbał. Teraz liczyło się tylko opuszczenie tego miejsca i
zaszycie się gdzieś w bezpiecznym miejscu. Wiedział także, że nie można było
dopuścić do tego, aby doprowadzono go do Akademii. Tam wszystko by się wydało.
Miasto było opustoszałe. Wszyscy ludzie byli
prawdopodobnie na błoniach oglądając turniej, lub przechadzając się między straganami.
Po drodze minęli naprawdę niewiele osób, głównie pijaczków, bezdomnych, lub
złodziei. Arrin nie wątpił, że była to dobra chwila na próbę obrabowania
jakiegoś budynku.
Była to kolejna cudowna chwila wolności. Lecz tej
prawdziwej wolności, nie sztucznej, której doświadczył na błoniach, gdzie mógł
niby poruszać się bez problemu. Tam ograniczały go mury obronne i gniew ojca.
Teraz, kiedy mury już minął, a gniew ojca (choć nadal się bał) miał kompletnie
gdzieś, czuł się tak, że mógł zrobić wszystko. Jedyną kwestią było tylko
odłączenie się od oddziału.
Nagle oddział zatrzymał się.
Natknęli się na jakiegoś zbrojnego, który mógł także
być dowódcą z Akademii. Mężczyźni zaczęli rozmawiać przyciszonymi głosami
odchodząc kawałek w bok. Wśród adeptów rozpoczęły się pełne przejęcia głosy.
Wielu ściągnęło hełmy i po chwili, zapominając o całym
rygorze zaczęli normalnie, dość głośno rozmawiać.
- Hej Rolf – zaczepił Arrina jeden z nich – Zadowolony
jesteś, że spierdoliłeś nam cały turniej?
Arrinowi brzuch się ścisnął. Wszyscy Adepci spojrzeli
na niego. Po tych, którzy byli bez hełmów można było poznać, że nie są
zadowoleni.
- Niech lepiej opowie jak było na turnieju. Widziałeś
Rzeźnika? Jak to w ogóle zrobiłeś?
Postanowił puścić pytanie mimo uszu, lecz coraz więcej
osób zaczęło czekać na jego odpowiedź. W końcu musiał coś powiedzieć.
- Wmieszałem się w tłum – bąknął – nie było trudno.
Byłem na arenie. Złapali mnie. Nic ciekawego…
- No to widziałeś Rzeźnika, czy nie? – wtrącił pytanie
ktoś z przejętym głosem.
- Podobno odrąbał komuś rękę i nogę w pierwszej walce!
– pochwycił temat kolejny.
- Nikogo nie widziałem – odparł Arrin.
- Ale jak mogłeś dać się złapać?! – zarzucili mu
chłopcy.
Arrinowi żadna sensowna odpowiedź nie przychodziła do
głowy.
- Chciałem wejść na trybuny, ale był tam strażnik –
odpowiedział w końcu.
- Dureń! – zaśmiali się wszyscy.
Odetchnął. Był cały roztrzęsiony. Nie chciał, aby
ktokolwiek dowiedział się o tym, że jest mordercą. Trzeba stąd jak najszybciej wiać.
I nagle uświadomił sobie, że był to najlepszy moment
na ucieczkę.
Chłopcy odpuścili mu już pytania, a gruby dowódca
nadal rozmawiał.
Arrin uklęknął, udając, że poprawia sobie but, po czym
powoli przysunął się bliżej wąskiego przejścia między domami zaraz obok.
Odwrócił się jeszcze raz. Nikt nie zwracał na niego
większej uwagi. Wszyscy byli zajęci
rozmowami.
Chyłkiem wbiegł w wąską uliczkę znikając wszystkim z
oczu, a następnie – będąc w bezpiecznej odległości - puścił się biegiem przed
siebie.
Śmiał się sam do siebie z tego, że tak łatwo udało mu
się uciec. Skręcił na zakręcie w prawo i nadal biegł po brukowanej uliczce.
Chciał po prostu zgubić ewentualny pościg. Następnie skręcił znowu, tym razem w
lewo, a parędziesiąt metrów dalej kolejny raz w prawo. Natrafił jednak na ślepą
uliczkę.
Serce zabiło mu mocniej.
Wrócił więc na poprzednią drogę i chciał znowu puścić
się biegiem. Ku jego przerażeniu na końcu ulicy zobaczył biegnących w jego
stronę trzech adeptów.
Ręce zaczęły mu się trząść, a w gardle
pojawiła się gula.
W końcu dobiegli do niego.
- To nie tędy – powiedział mu najwyższy
z nich. Wszyscy mieli na głowach hełmy.
- Gdzie znowu uciekasz Rolf? Możemy iść
z tobą? Mamy pieniądze.
To pytanie go zaskoczyło, nie wiedział
jednak co odpowiedzieć.
- A gdzie chcielibyście iść? – zapytał.
- Jak to gdzie – spojrzeli po sobie, a
następnie zwrócili twarze znowu w jego stronę – do burdelu.
Razem z trójka chłopaków, którzy – jak
się okazało – znali miasto lepiej od niego ruszyli pędem przed siebie, tym
razem odnajdując dobre ulice. Dopiero po paru dłuższych chwilach biegu jeden z
nich zarządził postój.
- Teraz jesteśmy już bezpieczni.
- Nikt się nie zorientuje? – Arrin
wolał być spokojny.
- Jak przeliczy oddział w Akademii to
będzie dobrze. Chyba, że teraz z tym drugim pójdą na piwo. Grubas kompletnie
olewa swoje obowiązki.
Arrin odetchnął, a chłopcy ściągnęli
hełmy.
- Terrs – przedstawił się Arrinowi
Najwyższy z nich, ten, który mówił najwięcej. Miał średniej długości ciemne
włosy.
- Carl – podał rękę najniższy.
Krótkowłosy blondyn z niemrawym głosem.
- Larwa – wybełkotał trzeci. Łysy i
szeroki, przypominający Arrinowi z obrzydzeniem Pitta stajennego.
- Ile mamy pieniędzy? – zwrócił się do pozostałych Terrs
- Wystarczy mieć dwie monety – odparł Carl.
- Wpuszczą nas bez problemu, Carl?
- Mówiłem, że tak – zdenerwował się Carl - Robb potwierdza. Był tam tydzień temu z
chłopakami. Dwie sztuki złota za całą usługę.
- Dobrze, już dobrze – odparł Tork – wiemy gdzie iść?
- Larwa zna drogę – wskazał łysego.
Larwa kiwnął głową.
- Świetnie! Rolf, idziesz z nami, tak?
Arrin dopiero po chwili przypomniał sobie, że Rolf to
on. Kiwnął głową.
- Panowie, Larwa prowadzi! – powiedział Carl, po czym
ruszyli ulicą przed siebie.
Arrin zastawiał się jak często dochodzi do podobnych
akcji w całej Akademii. Od zawsze myślał, że ta szkoła jest niezwykle
dyscyplinarna i surowa, dlatego bardzo dziwiło go zachowanie tych adeptów.
Larwa znał drogę dobrze, prowadził ich mniej godnymi
uliczkami, które były brudne i raczej niezbyt często odwiedzane. Arrin nie poznał miasta od tej strony ani razu. Kiedy
już tu przebywał, był na koniu otoczony strażnikami i tłumem gapiów. Nigdy nie
miał możliwości zbadania wąskich przejść Tressport. Nie wiedział nawet, że
takowe istnieją.
Arrin miał w planie odwiedzić jakąś miejską karczmę,
gdzie będzie mógł porządnie zjeść, napić i przebrać się, a także zapaść w sen.
Chociaż nie wiedział, czy będzie w tanie zasnąć. Straszne myśli przelatywały mu
przez głowę.
Morderca!
Poza tym w publicznym miejscu mógł zostać łatwo
rozpoznany.
Nie
spotkali po drodze żadnych strażników
ani mieszkańców miasta. Szli długo, a słońce powoli zaczęło chylić się ku
zachodowi, aż w końcu, kiedy było już prawie ciemno stanęli przed jednym domów.
- To na pewno tu? – zapytał Carl z niedowierzaniem w
głosie. Był to zwykły, dwupiętrowy, biały budynek, z małymi oknami i
drewnianymi wykończeniami, niczym nie wyróżniający się od pozostałych.
Larwa kiwnął głową z przekonaniem a zniecierpliwiony
Terrs pchnął go przed drewniane drzwi. Łysy zapukał kołatką w kształcie lwa dwa
razy, a potem jeszcze raz.
Po chwili usłyszeli jakieś szmery i drzwi się
otworzyły.
Arrin stanął jak wryty i serce zabiło mu mocniej. To
co zobaczył było czymś nie do opisania.
Opierając się o framugę drzwi patrzyła na nich
najpiękniejsza kobieta jaką kiedykolwiek widział. Miała ciemne oczy, długie
blond włosy opadające prawie do pasa. Jej skóra była biała jak śnieg, usta były
pełne i czerwone , spojrzenie przepełnione namiętnością. Na przewspaniałym
smukłym ciele powiewała biała, lekka jak
wiatr suknia z prześwitującej tkaniny, która ukazywała jej jędrne piersi. Obdarzyła ich uśmiechem czerwonych jak wino
ust, wyszczerzyła proste, białe zęby a z ich wnętrza wypłynął piękny melodyjny,
głęboki pełen emocji głos:
- Macie pieniądze?
Carl i Terrs wpatrzeni w
dziewczynę nagle przypomnieli sobie po co tu są. Zaczęli gwałtownie szukać
wspomnianych wcześniej monet po wszystkich kieszeniach ich strojów.
Arrin kątem oka spostrzegł, że
Larwa patrząc na dziewczynę ślini się jak pies. Stali przez chwilę jakby
omamieni czarem przez syrenę, aż w końcu Terrs wyciągnął sakwę z kieszeni i
wysypał dziewczynie na rękę całą jej zawartość.
Wypadło niewiele, jedynie siedem monet. Dziewczyna
pozbierała te które upadły i zrobiła kwaśną minę.
- To za mało.
Carl wyglądał na przerażonego.
- Jak to za mało?! – zapytał z niedowierzaniem – Robb mówił, że dwie monety za noc.
- To nadal za mało na czterech i…
jest jeszcze dzień. - powiedziała
chłodno dziewczyna spoglądając na niebo – Poza tym, dziś usługa kosztuje 3
monety. Mam mało klientów.
Carl spojrzał w niebo szybko
mrugając oczami.
- Mam jeszcze dwie monety –
powiedział ze złością Terk rzucając je na ziemie – ale to nadal za mało na
czterech.
Cała czwórka spojrzała na siebie.
- Przykro mi Ralf – powiedział
Terk zwracając się do Arrina – musisz tu poczekać.
Arrin odpowiedział od razu.
- Nic się nie stało, pójdę do
karczmy –Po chwili jednak przypomniał sobie kim jest, a raczej kogo udaje.
Znowu obleciał go strach – To znaczy, do Akademii
Cała trójka wyglądała na przerażonych.
- Do karczmy! – poprawił się raz
jeszcze.
- Ale po co do karczmy? – zapytał
Carl.
- Mam interes… Sprawę do
załatwienia. Po prostu powiedzcie mi gdzie mam iść.
Dziewczyna wskazała mu
piaszczystą drogę na prawo od jej domu.
- Tam tędy, ciągle prosto. Na
pewno trafisz.
Arrin
podziękował skinieniem głowy. Pomachał chłopakom, którzy patrzyli na niego zdziwieni, jednak po chwili
ruszyli za piękną dziewczyną, kompletnie zapominając o całej sytuacji.
"Strach przed ojcem mieszał się z nienawiścią do jego przebrzydłej osoby.
OdpowiedzUsuńTo wszystko przez jego złe czyny i złe wychowanie. To on doprowadził do tego, że stałem się tym kim się stałem - Mordercą." ja nie mogę, to się nazywa zwalić winę na kogoś innego.
Poza tym ciekawa ta "najpiękniejsza dziewczyna na świecie" Aż dziw, że był tak mało zawiedziony XD
Pozdrawiam
Prawda :D ale ma w kieszeni kupę kasy, więc... Może wrócić
UsuńŚwietny :P
OdpowiedzUsuń