Dla kogo są Leworęczni

Denerwują Cię przewidywalne historie, wyidealizowane postacie i świat, w którym zawsze zwycięża dobro?


Masz ochotę na ciekawą powieść, pełną intryg i zaskakujących wątków, napisaną w przystępnym stylu, z ciętym humorem i bez nużących opisów, opartą na wartkiej, dynamicznej fabule?


Żądasz rozwoju akcji, bez długiego czekania i powolnych wstępów?


Jesteś fanem książek typu Władca Pierścieni, Gra o Tron, uwielbiasz sesje D&D, Warhammera, a może po prostu całymi dnia katujesz kompa Skyrimem, czy Wiedźminem?



Ta powieść jest dla Ciebie.

Czym są Leworęczni?

Leworęczni to historia dwóch postaci, których przygody wzajemnie się przeplatają. Choć Arrina – nastoletniego Dziedzica, syna Władcy Miasta – i Galthara – łotra wyjadacza, mistrza włamań po trzydziestce – dzielą tysiące kilometrów, ich losy splatają się i oddziaływają na siebie nawzajem, zmieniając przy okazji sytuację całej krainy. Łączy ich bowiem wspólny cel.


Nie będzie spoilerów, więc zacznij czytać i dowiedz się jaki!

poniedziałek, 14 września 2015

Rozdział 9. - Galthar

Była to dla niego ważna sprawa, gdyż mógł w końcu, po dwóch latach banicji, przespacerować się wąskimi, kamiennymi uliczkami Perhange. Wcześniej, gdy przyjechał tu z Mathosem i Kastarem, nie mógł tego zrobić. Istniało bowiem ryzyko, że mógłby zostać zauważony i rozpoznany, co mogłoby nieco pokrzyżować im plany.

Lecz teraz wypad do miasta także nie był najbezpieczniejszym pomysłem. Po tym, jak wydał całą Gildię w ręce Miejskiej Straży nie miał ochoty na konfrontacje z kimś zaprzyjaźnionym z całą organizacją, lub nawet jej członkami – jeżeli zdołali jeszcze uchronić się przed pojmaniem. Podjął jednak to ryzyko.
Uwielbiał Perhange i gdyby mógł wróciłby tu o wiele wcześniej. Nie chodziło nawet o robotę w Gildii, lecz o to, że miasto miało swój specyficzny klimat i budziło w nim tysiące wspomnień. Przyjemnie było mu, gdy spacerował brukowanymi, wąskimi uliczkami między szaroburymi kamieniczkami. W jego sercu panowała radość, która nakrywała niepokój przed spotkaniem starych znajomych.
Od dwóch lat nie przechadzał się w ten sposób w mieście. Perhange było piękne na swój sposób. Galthar zakochał się w nim już od pierwszego wejrzenia, kiedy wjechał tutaj pierwszy raz na powozie Gambera dwadzieścia trzy lata temu. Całe miasto było zbudowane na planie okręgu, okalane cholernie grubym, szarym murem. Wewnątrz setki małych, wąskich uliczek, przejść i malutkich ryneczków układało się w labirynt. Ogólne rozplanowanie budowli miejskich można było opisać słowem „chaos”. Perhange nie zostało za bardzo przemyślane podczas budowy i przez stulecia wszystko próbowano już nie raz przebudować, jednak często kończyło się tylko na planach, lub przerywano budowę w połowie. W ten sposób mijali po drodze wiele niedokończonych, lub zaniedbanych budynków.
Perhange nazywane było Kamiennym Miastem, bo faktycznie takie było. Kamienne mury, brukowane, kamienne uliczki z kamiennymi kamienicami. Na wzgórzu Kamienny Zamek z Kamiennym Tronem. Wszystko było tam z grubego, zimnego, szarego kamienia, co dawało miastu duża przewagę militarną podczas wojny, gdyż było ono po prostu nie do podpalenia. Perhange nigdy w historii nie zostało zdobyte, co stawiało je na pierwszym miejscu, jeżeli chodzi o poziom wojskowy twierdz w Dwurzeczu.
 W mieście nie wiodło się najlepiej (przynajmniej dwa lata temu). Mieszkańcom doskwierał głód, brak pracy i perspektyw na przyszłość i Galthar wcale nie dziwił się, że coraz więcej osób wstępowało na niegodziwą ścieżkę. Ludzie nie byli szczęśliwi i nic nie wskazywało na to, że ma się to zmienić. Niektórzy nie szanowali Lorda Edrica za jego niektóre decyzje i niekiedy w mieście dochodziło do buntów przeciw władzy, które w ostateczności nie dawały jednak żadnych rezultatów i były skutecznie tłumione. On jednak zamierzał to teraz zmienić.
Jako osoba, która znała problemy ludzi doskonale, ponieważ obcowała z nimi całe życie, wiedział co należy zmienić, aby żyło się lepiej. Nie wiedział może do końca jak to zrobi, ale plan miał szlachetny.

- Pójdziesz ze mną, Lordzie? – zapytał go Lord Branks podczas marszu.
Był dość chłodny wieczór, a między budynkami świszczał wiatr i Galthar zaczął żałować, że nie wziął rękawiczek. Myśl o odwiedzeniu burdelu nie była więc taka zła.
- W zasadzie… - z pewnością lubił kobiety, ale nie podobało mu się, że za usługę trzeba było płacić. – Ale jeśli mogę najpierw o coś zapytać, Lordzie…
- Śmiało – zachęcił go.
Galthara po prostu zżerała ciekawość.
- Nie masz żony?
Lord Branks zmarszczył brwi. To pytanie widocznie mu nie pasowało.
- To znaczy…
Galthar mocno zgryzł zęby, nie powinien o to pytać.
- Nieważne – mruknął – To nie moja…
- Ależ ważne! – przerwał mu Lord Branks – Trzeba rozmawiać!
Galthar wzruszył ramionami.
- Prawdę mówiąc mam żonę. Nawet mamy w tym roku srebrne gody – spojrzał w niebo jakby wspominał zmarłą osobę – Ale nie układa nam się. Tak jakoś…
- Wypaliło się?
- Otóż to. – kiwnął głową i nastała długa chwila ciszy.
Szli spokojnie, a wiatr rozwiewał im płaszcze, aż nagle brodacz zapytał:
- A Ty, Lordzie?
Galtharowi rozszerzyły się źrenice.
- Nie mam żony – rzekł.
- To wiem. – zaśmiał się brodacz – Ale dlaczego?
Przetarł ręce o spodnie.
- W zasadzie to… - nie wiedział co odpowiedzieć Lordowi Branksowi.
W biegu, w którym żył, ciężko było mu związać się z jedną z kobiet, które spotykał na swojej drodze. Jego życie miłosne składało się więc z wielu krótkich romansów, których nie można było nazwać miłością na całe życie, czy nawet związkami. Niemniej, taka sytuacja mu odpowiadała. Rzadko brakowało mu kobiety, a gdy tak się działo mógł po prostu udać się „rozdawać pieniądze biednym”.
- Nie spotkałem jeszcze chyba tej jedynej – odparł w końcu.
- Może jeszcze się trafi – powiedział Lord Branks pocieszającym tonem. – Ale pamiętaj, żona to tylko kłopoty…
- Chyba, że miałaby duży posag – uśmiechnął się.
- Chyba, że tak – zaśmiał się głośno jego towarzysz – To jak? – zapytał po chwili – pójdziesz ze mną w to wspaniałe miejsce?
- W sumie to…
- Byłoby mi niezwykle miło. – Lord Branks wpatrywał się w niego ze szczerym uśmiechem.
- W porządku – zgodził się równie wesołym tonem.
Czemu nie?
Spacerując powoli Lord Branks opowiadał mu o zwyczajach życia w Radzie. Galthar jednak był bardziej ciekawy sytuacji politycznej w Dwurzeczu, którą wcześniej, szczerze mówiąc, miał gdzieś.
- Nic ciekawego się nie dzieje – stwierdził brodacz. – wszystko jest raczej w porządku.
- Na pewno? – Galthar zmrużył oczy – Słyszałem o jakichś kontrowersyjnych decyzjach Króla.
Lord Branks prychnął.
- Niektórzy zawsze będą narzekać. Król zawsze miał nas gdzieś, więc jesteśmy przyzwyczajeni do działania na własną rękę.
- Więc o co chodzi? Karzeł mówił…
- Karzeł, karzeł, zasrany karzeł – Choć było ciemno twarz Lorda Branksa przybrała cieplejszych barw. – Jemu nic się nie podoba.

Galthar nie wiedział co myśleć. Człowieczek wydawał mu się dobrze zorientowany.
- Co on właściwie robi w Radzie? – zapytał swego towarzysza.
- Kiedyś byli z Najwyższym wrogami, dlatego zrobił go błaznem – wytłumaczył Lord Branks – ale mały tak zaczął wtrącać się w sprawy polityczne, że w końcu zaczął uczęszczać na spotkania.
- I Lord Edric na to pozwalał? – zdziwił się Galthar.
Brodacz wzruszył ramionami.
- Najwidoczniej – mruknął – Lord Najwyższy nie darzy go szczególnym uczuciem, czy przyjaźnią, ale jak już karzeł został w Radzie, to niech jest.
- Rozumiem.
- A co Ci jeszcze naopowiadał?
Galthar pokręcił głową.
- Chyba już nic ważnego…
- Uważaj kogo słuchasz – ostrzegł go półszeptem – Nie wszyscy w Radzie są tak mili, na jakich wyglądają.
- Dziękuję – rzekł Galthar z uznaniem – będę o tym pamiętał.
         Jego myśli zawędrowały do Ser Ellana Trew.
         - A co z Dowódcą Straży? – chciał poznać zdanie Lorda Branksa.
         - To dobry człowiek – stwierdził brodacz. – Ważna figura na zamku. Służy Najwyższemu już wiele lat.
         - Nie ma brudnej przeszłości, czy czegoś w tym rodzaju? – byłby bardzo zadowolony, gdyby mógł mieć coś, co pozwoliłoby mu szantażować tego wrednego typa.
         Lord Branks zmrużył oczy i cmoknął ustami.
         - Chyba nie… – powiedział bardzo powoli po chwili ciszy.
         - Z pewnością?
         - Tak – stwierdził w końcu Lord Branks – To wybitna osobistość na zamku. Osiągnął sam szczyt wojskowej kariery i to bez znajomości.
         Jebana mać… Szkoda.
- Takich ludzi nam potrzeba – powiedział Galthar z udawanym uznaniem.
- Och tak, Lord Edric otacza się tylko takimi ludźmi. – spojrzał na niego – mam nadzieję, Lordzie Galtharze, że Ty też wniesiesz coś dobrego do Rady. Przydałby się nam podmuch świeżości.
- Dziękuje, Lordzie – uśmiechnął się Galthar – zrobię wszystko co w mojej mocy.
Podniósł wzrok i nagle przypomniał sobie to miejsce. Przechodzili teraz przez niewielki brukowany placyk, na którym Galthar spędził większość swojego życia. Stała tam karczma jego przyjaciela Gambera - Ponura.
W jednym momencie jak piorun poraziła go potrzeba rozmowy z karczmarzem. Zapałał wielką chęcią wejścia do środka wyznania win i wytłumaczenia się.
Zmienił kierunek chodu, jakby jakaś niewidzialna siła ciągnęła go w tamtą stronę. Po chwili jednak przystanął.
Co ja robię? – opamiętał się.
Przypomniał sobie o tym, że był ostatnią mile widzianą osobą w karczmie. Pomyślał o tym, że w środku mógłby znaleźć paru dziesięciu dawnych członków Gildii, którzy z przyjemnością wypruli by mu wnętrzności. Wiedział także, że sam karczmarz wściekł by się tak wielce, że rzucałby w niego szklankami.
Jednak stał nadal na środku placyku i wahał się.
- Co się dzieje? – zapytał go Lord Branks, gdy zauważył, że Galthar przystanął..
Karczma z zewnątrz wydawała się prawie pusta. Zwykle było słychać śpiewy i śmiechy członków Gildii, którzy uwielbiali tam spędzać wieczory. Teraz było zupełnie cicho. Z zewnątrz biło zawsze jasne, mocne światło, które tym razem ledwo się żarzyło.
Dopiero po chwili przypomniał sobie, że – za jego sprawą - do karczmy nie ma już kto przychodzić (albo jest ich bardzo niewielu), więc Gamber będzie tam raczej sam.
- Muszę tu wejść – poinformował Lorda Branksa.
- A do…
Galthar machnął ręką idąc w stronę drzwi.
- Jedź beze mnie Lordzie, potem tam przyjdę.
- Ale…
Galthar już go nie słuchał. Otworzył drzwi i oślepiło go lekkie światło bijące z wewnątrz. Przestąpił próg.
Karczma miała kształt węgielnicy geodezyjnej, czyli dwóch połączonych ze sobą końcami prostopadłych względem siebie korytarzy. Bar miał ten sam kształt. Pod oknami stały stoliki, a przy każdym znajdowały się cztery krzesła.
W pomieszczeniu obecne były trzy osoby. Jeden mężczyzna w kapturze na samym końcu samotnie jadł zupę, a bliżej drzwi siedział kolejny, który liczył pieniądze wyłożone przed sobą na stoliku. Karczmarz natomiast stał za ladą tyłem do wejścia.
Galthar zamknął za sobą drzwi z lekkim trzaskiem i podszedł powoli do baru siadając na wysokim krześle.
- Co podać – burknął potężny karczmarz.
Gamber był grubym mężczyzną w podeszłym wieku, z potężnymi, nieporęcznymi rękoma, które bardziej nadawały się do pracy w kamieniołomie, niż do gotowania czy czyszczenia kufli. Bujna kiedyś czupryna zamieniła się w łysinę, ale brodę – noszoną od zawsze – zostawił.  Dodawała wyglądu złoczyńcy, jak na szefa złodziejskiej bandy przystało.
- Piwo – rzekł Galthar.
Gamber upuścił szklankę z głośnym dźwiękiem tłuczonego szkła.
Następnie błyskawicznie odwrócił się w jego stronę, celując w niego palcem.
- Ty! – padło oskarżenie. Brodacz zacisnął zęby – Ośmielasz się przychodzić tutaj po tym co zrobiłeś?
Galthar odchylił głowę.
- Gamb, daj mi wytłumaczyć.
Karczmarz jednak nie miał ochoty na tłumaczenie. Zerknął na mężczyzn przy stolikach, po czym obszedł bar dookoła , złapał Galthara za szmaty i pociągnął za sobą, prowadząc go na schody. Udali się do jego pokoju.
Gamber wprowadził go do ciemnego pomieszczenia z dwoma oknami, które Galthar znał na wylot. Tysiące razy siedzieli tu z karczmarzem omawiając zawiłe plany ataków Gildii do późnych godzin nocnych.
Grubas zapalił świece, które następnie postawił na stoliku przy ścianie.
Galthar Poczuł lekki ucisk w brzuchu.
Co teraz powiedzieć?
On jednak nie patrzył na niego. Podszedł do drzwi i zamknął je kopniakiem.
- Ty przebrzydła kurwo! – krzyknął niespodziewanie rzucając się na Galthara z pięściami.
Jednak on zdołał zareagować szybciej i skoczył się na miękki materac łóżka przetaczając się na drugą stronę.
- Gamb, daj mi wytłumaczyć… - wydyszał, lecz nie miał czasu dokończyć. Karczmarz rzucił się na niego po raz kolejny.
- Niczego mi nie będziesz tłumaczyć! – grzmiał goniąc go po pokoiku – Jesteś ścierwem, jesteś szują, jesteś gównem. Jesteś… - stanął wymachując rękoma - Och! Jak mogłeś ośmielić się w ogóle tu przyjść?! CO TY SOBIE KURWA WYOBRAŻASZ?! Wszystko przez twoje popierdolone, chore ambicje. Jak mogłeś zrobić TO im? Jak mogłeś zrobić TO mi? Jak mogłeś zrobić TO Gildii?
Gamber nagle przystanął i opadł na łóżko ze łzami w oczach.
- Gamb, nie miałem wyboru – odparł cicho Galthar z nutą żalu w głosie – inaczej bym zginął.
- I może byłoby lepiej! – rzucił wściekle karczmarz smarkając nosem.
- Chodzi mi oto, że… - zawahał się – że nie miałem serca wydawać Ciebie – mruknął -  Inni… No cóż, to co innego. Jednak o Tobie nie wspomniałem ani słowa – Gamber wstał z morderczym spojrzeniem w oczach, mimo to Galthar kontynuował cofając się o krok– Przysięgam. Daję słowo. Gamb uwierz mi, nie chce znowu się oddalać od was.
- Od nas? Od jakich kurwa nas?
- W sensie…
Kolejne mordercze spojrzenie i kolejny krok w tył.
- Nie ma nas! Nie ma Gildii! Czy ty to, kurwa, rozumiesz?
- Wiem, Gamb, ale daj mi wytłumaczyć – zawołał - Nie miałem wyboru!
- Zawsze jest wybór – Karczmarz spojrzał w bok
- Byłeś mi zawsze jak ojciec, Gamb – powiedział smętnie – Sprawiłeś, że chciało mi się od nowa żyć, bez Ciebie…
- Pierdolenie.
- Posłuchaj!
- Nie – wstał i wycelował w niego palcem – To Ty posłuchaj. Wtedy, gdy zostaliście złapani miałeś uciekać i nie wracać. Chciałem dla Ciebie dobrze, chciałem, żebyś był bezpieczny – wielkie ręce trzęsły się jak szalone -  I byłeś. Przez pieprzone dwa lata, póki twoje chore ambicje nie kazały Ci wrócić tutaj. Napadu stulecia, och, wielki Ty! Ale zostałeś złapany i zginąłbyś…  - wziął głęboki oddech - Gdyby nie twój robaczy charakter, który stawia życie i pieniądze ponad wszystko.
Galthar nie wiedział co powiedzieć.
- A co się stało z Kastarem i Mathosem? – zapytał karczmarz, tym razem nieco spokojniejszym  – zabiłeś ich, czy jak?
Na samą myśl o nich Galtharem targnęła wściekłość.
- Wiesz co ta dwójka zrobiła?! Wydali mnie strażnikom! To wszystko ich wina!
- Widocznie przejrzeli Cię szybciej, niż Ty ich…
- Gdyby nie oni to…
- Gdyby nie oni, to Ciebie by tu nie było, gnojku. Chętnie rozpierdoliłbym Ci głowę, ale nie będę sobie brudził rąk.
- Gamb – jęknął Galthar – przyszedłem się pogodzić z Tobą!
Karczmarzowi nie spodobały się te słowa. Zrobił parę kroków jego kierunku okrążając łóżko ze wściekłością w oczach, Galthar odsunął się do tyłu przerażony, jednak natrafił na ścianę. Gamber niespodziewanie szybkim ruchem złapał go za kołnierz płaszcza, zanim zdążył przeturlać się na drugi koniec posłania. W potężnym uścisku podniósł go do góry trzymając za ubranie tak, że ich twarze były na tej samej wysokości.
- Posłuchaj no – warknął – słyszałem wszystko o tobie, nędzny robaku. Wydałeś całą Gildię w zamian za ciepły kurwidołek…
- To nie tak! – przerwał mu Galthar, jednak ten puścił to mimo uszu.
- A teraz zostałeś Lordem i masz czelność przychodzić tutaj i mówić, że to nie twoja wina? To wcale nie jest, kurwa, zabawne. Po prostu Cię popierdoliło i to zdrowo!
- Ale…
- Wypierdalaj – rzucił go na ziemię.
- Ale…
- Wypierdalaj Lordzie! – karczmarz próbował go kopnąć z całej siły w udo, jednak znowu udało mu się uchylić, spadł po drugiej stronie łóżka.
Spojrzał ostatni raz na Gambera.
- Naprawdę nic nie mogę zrobić, aby…
- Po prostu już stąd idź – warknął nie patrząc w jego stronę.
- Gamb, gdyby…
- WYPIERDALAJ – krzyknął. Były to ostatnie słowa, które Galthar usłyszał od starego karczmarza.
Z trzaskiem otworzył drzwi i wyszedł na korytarz.
Zszedł po schodach i, nie patrząc na zerkających na niego mężczyzn przy stołach, przeszedł przez całą długość karczmy do wyjścia.
Szedł z opuszczoną głową i myślał o tym co zrobił. Zastanawiał się także nad konsekwencjami swoich czynów.
Jednak, gdy podniósł głowę stanął jak wryty.
Przed Ponurą, na małym placyku stał niewielki oddział zbrojnych z konnym dowódcą na czele.
Galthar rozejrzał się i stwierdził, że wojskowi raczej wpatrują się w niego.
         Postanowił opanować nerwy i zachować się godnie. Był w końcu Lordem.
         Konny dowódca oddziału zszedł z wierzchowca i ruszył w jego stronę. Miał na sobie ciężką płytową zbroję - która sprawiała, że wyglądał jak olbrzym – brązowe włosy i krzaczastego wąsa pod nosem. Był to Ser Ellan Trew.
         - Galtharze – przemówił – Najwyższy wzywa Cię na zamek.
         - Coś się stało? – zaniepokoił się Galthar.
         Ser Ellan Trew wlepił w niego surowe spojrzenie, a następnie pochylił się w jego stronę.
         - Miałeś wychodzić dopiero jutro – szepnął.
         - Wiem, ale…
         - Galtharze – przemówił raz jeszcze prostując się – w imię Najwyższego zostajesz pojmany.
         Wytrzeszczył oczy, a pot oblał mu czoło. Spojrzał Dowódcy przed ramię i zobaczył Lorda Branksa zakutego w kajdany.
         Nagle, rozumiejąc o co chodzi w całej sytuacji, rzucił się w bok, aby wyrwać się z opresji. Jednak Ser Ellan sprawnym ruchem złapał go za rękę i przycisnął do siebie.
         Również został zakuty w kajdany.
- Jak to? Za co? Co się dzieje? – zapytał wyprostowując się, gdy Dowódca puścił go z objęć.
- Najwyższy wzywa cię przed swój majestat. Chce cię mieć przy sobie. W ciemnym lochu - dodał z naciskiem
- Ale przecież Lord Edric…
- Lord Edric nie jest już Najwyższym – przerwał mu Ser Ellan.
Nic z tego nie rozumiał.
- Ale…
- Nie jesteś już Lordem – został poinformowany – ten tytuł został z Ciebie zdjęty przed godziną
Galtharowi zaczęły się trząść ręce.
- Dlaczego? – wyjąkał.
- Władzę w mieście przejął karzeł – przerwał mu kolejny raz Dowódca -  Pumbernill jest nowym Najwyższym, a jego pierwszym dekretem jest pojmanie Ciebie, przebrzydły robaku.
         Ser Ellan pociągnął go za sobą i wepchnął w sam środek swego oddziału.
W powolnym tempie, jakby nigdzie im się nie spieszyło, ruszyli w stronę zamku.
         Po długim czasie, gdy w końcu dotarło do niego co się stało, zaczął żałować.
Żałował tego, że wybrał pierwszą opcję.
Gdyby postąpił inaczej, mógłby teraz podróżować po świecie i mieć gdzieś rozkazy karła.
Ba, może nawet byłby milej widziany w karczmie Gambera.

Teraz jednak nie miało to znaczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz