Arrin miał jeszcze w planie
odwiedzić przed turniejem kuźnię Derra. Przed ważną rozmową z ojcem musiał
zaczerpnąć czyjejś rady.
Każdy potrzebuje przecież pomocy – usprawiedliwił siebie.
Na treningowy dziedziniec można
było wejść na dwa sposoby.
Pierwszym była dębowa brama, w której przed chwilą
zniknął ser Cornell wraz z adeptami. Za nią znajdował się korytarz, który
prowadził do komnat niskiego zamku, czyli części użytkowej twierdzy. Drugim zaś
wyjściem była mała, żelazna furtka, zupełnie naprzeciwko bramy, na północnej
stronie muru. Za nią znajdował się korytarz łączący wszystkie pomieszczenia,
których sypiali służący, wychodki, magazyny, schowki i w końcu kuźnię. Ta część
była zwana pchlarnią.
Arrin właśnie tam się udał..
Przechodząc korytarzami nie słyszał, jak bywało to co dzień, szmeru głosów
służących, którzy kręcili się tu i tam. Teraz słyszał tylko echo swoich stóp,
powtarzająca się w nieskończoność melodia, która teraz wydawała się nie do
zniesienia. Tup, tup, tup, tup…
Ku zawiedzeniu Arrina kuźnia była
zamknięta. Obwieszczała to tabliczka wywieszona za szklaną szybą okna z napisem
„Zamknięte z powodu turnieju”.
Poszedł mi kibicować, trudno. Będę musiał poradzić sobie sam z ojcem.
Kiedy przemierzał te same
korytarze co przed chwilą nie zwracał już uwagi na denerwujący hałas odbijający
się od kamiennych ścian.
Myślał o ojcu. O człowieku, z
którym rozmawiać było niezwykle ciężko. Ojciec…
Jego przeszywające spojrzenie przyprawiało Arrina o dreszcze. Jego głos
sprawiał, że zaczynały mu się trząść nogi. Wystarczyło, że przemówił i każdy
był gotów zrobić wszystko, co rozkazał. Najwyższy po prostu umiał manipulować
ludźmi. Bez wątpienia, była to cecha, która jest ważna dla władcy. Z drugiej
strony ojciec był nie tyle władczy, co charyzmatyczny. Dobrze przemawiał, umiał
motywować i zachęcać do działania, a
jego poddani go lubili.
Był sprawiedliwy i dobry dla swoich
najbliższych Lordów i żołnierzy. Był taki, jaki powinien być Najwyższy. Surowy,
ale kochający. Prawdziwy ojciec dla wszystkich ludzi w mieście.
Dla wszystkich, oprócz własnego
syna.
Lord Pretrian Atrenis nie
doceniał Arrina. Uważał go za rozwydrzonego dzieciaka, któremu nic już nie może
pomóc. Dziecko bez przyszłości, parodia człowieka. Tak przynajmniej wydawało
się samemu Arrinowi.
On oddałby wszystko, żeby zaimponować ojcu.
Bardzo chciał, aby ten spojrzał na niego przychylnym okiem, powiedział coś
miłego lub pochwalił to co zrobił. Nigdy nic podobnego nie usłyszał. Ojciec
albo nie zwracał na niego uwagi albo uważał, że to co Arrin robi można zrobić
lepiej.
Dlatego dzisiaj jest szansa. Szansa pokazania ojcu, że potrafię coś
zrobić dobrze. Dam radę, muszę. Jeżeli znowu zawiodę… - pokręcił głową - Nie, to się nie stanie, to nie może się
stać. Dam z siebie wszystko. Pokaże, że jednak jestem godny do bycia następcą
tronu. Pokaże swoją prawdziwą twarz. Nie twarz dziecka, nie twarz panicza, lecz
twarz Dziedzica.
Z ta myślą dotarł na zewnątrz
zamku. Uderzył go gwar, którego mu brakowało na cichych korytarzach. Nie lubił
zamku, a pustego to już w ogóle.
Na zewnątrz było o wiele więcej
ludzi, niż godzinę temu. Wszyscy zewsząd zbierali się aby oglądać turniej. Było
to duże wydarzenie dla miasta i okolic. Tak samo jak dla Dziedzica. To drugi
raz w tym roku, kiedy mógł wyjść z zamku i pooddychać świeżym powietrzem. Te
dwa piękne wydarzenia nie były od siebie zbyt oddalone czasowo, co zwiastowało
to, że może system jego „uwięzienia” w zamku uległ zmianie. Arrin bardzo na to
liczył.
Nad polem namiotów górowała
arena, która nyła tak duża, że można ją było dostrzec z drugiego końca obozu.
Wielka konstrukcja zbudowana z wielkich grubo ciosanych belek z ciemnego
drewna. Idealny okrąg o średnicy pięćdziesięciu metrów. Wokół piaszczystego
pola walki znajdowały się trybuny z ławkami do siedzenia, które mogły pomieścić
trzydzieści tysięcy ludzi. W centralnym punkcie trybun zbudowano lożę
Najwyższego. Miejsce, z którego Lord Pretrian oglądał potyczki. Osłonięte
materiałami od słońca, dobrze strzeżone pełne najlepszej jakości jedzenia i
picia. Arrin oglądał budowę areny już od dawna z okien zamku. Trwało to ponad
cztery miesiące.
Dobre miejsce do oglądania tryumfu syna – Arrin wyobraził sobie, że
po wygranej finałowej walce ściąga hełm i pokazuje ludziom swoją twarz. Ojciec
zachłysnąłby się winem, ludzie by wiwatowali. Byłoby wspaniale – ciekawe co by mi wtedy powiedział…
Po przeciwnej stronie drogi miała stać arena dla nieletnich,
ale Arrin z miejsca którego był w tej chwili nie widział jej. Widocznie była
trochę mniejsza.
Ojciec pewnie już zasiadł na honorowym miejscu. Trzeba go odszukać.
To pomyślawszy ruszył piaszczystą drogą wprost do dużej Areny na końcu
straganów.
Mijał tłumy kolorowych ludzi. Przeciskał się
między najróżniejszymi rasami przyjezdnych. Tressport było miastem handlowym,
więc można tam było spotkać podróżników z całego świata. Transportując rzeką
przyprawy, zboże, czy cokolwiek innego często zatrzymywali się tutaj, bo miasto
miało już wyrobioną renomę. Czasem odwiedzali zamek. Zdarzało się, że komuś coś
ukradziono, lub zabito rodzinę. Wtedy przychodził na audiencję do Najwyższego i
prosił o pomoc. Ojciec lubił wtedy okazywać łaskę. Pokazywał wtedy swoje dobre
oblicze, to nieprawdziwe. Prawdziwego ojca znał tylko Arrin, no i może
niektórzy bliżsi Lordowie.
Ach, no tak i Matka. Ona też musiała znać ojca na wylot. Ciekawe jak
ona by mnie traktowała…
Czy
to jej śmierć sprawiła, że Najwyższy jest taki oschły wobec swego syna? Może
wolał mieć córkę, albo… Może wolał mieć żywą żonę, niż syna, który zawodzi jego
oczekiwania. Kto wie?
Ja nigdy się nie dowiem – stwierdził w duchu.
Mniejsza arena była kopią areny dla dorosłych, tyle, że w
mniejszej skali.
On jednak skierował się na tę dużą.
Na dużą arenę można było wejść przez cztery bramy. Trzy były
dostępne dla widzów, którzy przybyli oglądać walki. Czwarta, mniejsza dla
uczestników turnieju. Przy każdej z bram stali strażnicy miejscy pilnując
porządku i informując ludzi. Tressport liczyło około sześćdziesięciu tysięcy
mieszkańców. Dodając do tego około dziesięć tysięcy przyjezdnych z okolic
dawało sumę siedemdziesięciu tysięcy osób. Większość chciała obejrzeć turniej,
a na arenę mogło wejść zaledwie trzydzieści tysięcy, dlatego miejsca były
pozajmowane już od wielu godzin. Mimo to ludzie przed bramami nadal ustawiali
się w kolejkach.
Głupcy – pomyślał
ze śmiechem Arrin kierując się do bramy dla uczestników turnieju. Tutaj również
stało trochę ludzi. Ale nie panował taki rozgardiasz jak przy innych trzech
bramach. Kolejki nie było w ogóle, więc Arrin postanowił nie czekać, tylko
wchodzić od razu do środka
- A ty czego tutaj szukasz
chłopcze? – zatrzymał go strażnik stojący bezpośrednio przy bramie.
Arrin spojrzał mu w oczy, które
było widać w szparce na stalowym hełmie. Miał źrenice koloru ciemnego,
późnowieczornego nieba. Ubrany był w lekką ale mocną zbroję przylegającą do
ciała, brązową z elementami stali.
- Nie jestem byle chłopcem –
odparł obruszony Arrin – jestem Dziedzicem. Wpuść mnie.
Zmrużył oczy.
- Chyba żartujesz.
- Och litości – wściekł się Arrin
– to biegnij do loży honorowej i przyprowadź mojego ojca, myślisz, że będzie
zadowolony?
- Z pewnością nie będzie –
rozległ się głos za jego plecami. Odwrócił się. Przed nim stał jeden z doradców
z Rady ojca odpowiedzialny za rolnictwo w mieście – wpuścisz nas? – zapytał
strażnika.
- Tak. Oczywiście Panie – rzucił
zdezorientowany strażnik.
Weszli razem z Lordem przez drzwi mijając zakłopotanego
strażnika.
- Dziękuje, Lordzie – powiedział
Arrin trochę zawstydzony.
- Nie musisz dziękować. Codzienna
sprawa, ale Tobie poleciłbym trochę opanowania – jego głos przybrał pouczający
ton – Zbyt szybko się denerwujesz Paniczu – Arrin skrzywił się - musisz nauczyć
się panować nad emocjami. Dla młodego człowieka z tak olbrzymim potencjałem ważne jest, aby uczył się w
każdej chwili. Będziesz o tym pamiętał?
- Oczywiście – odparł bez
zastanowienia.
- Świetnie – rzekł zadowolony
Lord– ja będę już zajmował miejsce na widowni. Szykuje się niezłe widowisko.
Ludzie mówią, że Rzeźnik ma być dziś na turnieju.
Arrin poczuł ucisk w brzuchu.
Znał Rzeźnika tylko z opowiadań. Był to, gruby jak świnia, łysy mężczyzna znany
był ze swego okrucieństwa i bezwzględności. Jego popisowym numerem było
odcięcie przeciwnikowi lewej nogi swoim potężnym tasakiem.
Po chwili ochłonął. Turniej ma przecież określone zasady. Nie walczy się by zabić, ale by
powalić przeciwnika na dziesięć sekund. Ser Cornell nic nie wspominał o
zakazie odcinania kończyn, ale Arrinowi wydawało się to naturalne.
Nagle pomyślał o konsekwencjach. O nie!. Ojciec teraz na pewno zabroni mi
walczyć z dorosłymi. Głupi Rzeźnik
Lord odszedł pozostawiając Arrina
samego. Stał on teraz na małym korytarzyku, gdzie wszystko było zrobione z
ciemnego drewna. Otaczały go drewniane skrzynie ustawione jedna na drugiej i
pełno ludzi krzątających się tu i tam. Arrina mijali wojownicy ubrani w
potężne, płytowe zbroje, służący w fartuchach lub ludzie sprzedający jedzenie.
Na końcu korytarzyka było widać światło. Musiało to być wyjście na arenę, gdzie
miały odbywać się pojedynki. Było tam także parę odnóg korytarzowych, które
prowadziły do szatni i pokoi służebnych. Wszystko to znajdowało się pod
trybunami na arenie co było naprawdę sprytnie przemyślane.
Arrin słyszał śmiechy i oklaski
dochodzące z góry. Najwidoczniej na arenie musiało się już coś dziać.
Walki? Chyba jeszcze na nie za wcześnie.
Pomyślał o komikach, którzy
niekiedy przyjeżdżali na zamek. Arrin widywał akrobatów, treserów zwierząt,
karłów lub kobietę z brodą.
Możliwe, że takie występy podobają się ludziom i w mieście. Łatwo o
nudę, kiedy trzeba pilnować wykupionego miejsca przez parę godzin czekając na
rozpoczęcie walk. Dobrze, że ja nie muszę tam siedzieć.
Nagle po jego prawej stronie
usłyszał wyraźny, znajomy śmiech. Odwrócił się w tamtą stronę i poczuł ucisk w
brzuchu. Ojciec…
Śmiał się Ser Ritlon Śmiały,
przewodził on pięcioosobowej grupce mężczyzn – Lordów i rycerzy z Rady Miasta.
Wszyscy wydawali się być w dobrych humorach, nawet jego ojciec znany z
nieprzystępnego charakteru.
Jednak kiedy jego wzrok napotkał
twarz Arrina uśmiech zbladł nieco.
- Co tutaj robisz, synu? –
zapytał ostro Najwyższy podchodząc do niego.
Arrin, jak to często bywało w
rozmowach z ojcem, kompletnie zapomniał co miał powiedzieć. Chociaż tą rozmowę
przeprowadzał już tysiące razy w głowie nie mógł znaleźć odpowiednich słów.
Wziął głęboki oddech, wypuścił
powietrze i spojrzał ojcu w oczy.
- Ojcze. Przyszedłem tu, aby
prosić Cię o wybaczenie moich wszystkich win, a także o pozwolenie mi na udział
w walkach dorosłych. Chciałbym wystąpić w pięknej srebrnej zbroi.
. Najbliższym ojca jak gdyby ożywiły
się spojrzenia. Być może spodziewali się jakiegoś banalnego pytania, na które
Najwyższy nawet nie będzie marnował czasu. Widocznie nie doceniali Dziedzica.
Sam ojciec wydawał się zaskoczony
prośbą. Arrin wytrącił go z chwili spokoju i musiał teraz powrócić do sfery
podejmowania decyzji.
Lord Pretrian wyprostował się,
jego chłodne oczy zalśniły. Odwrócił na chwilę wzrok a później wlepił
przeszywające spojrzenie w syna. Jego twarz była o dziwo łagodna. Arrin
spodziewał się gwałtownej reakcji, ale ta była zupełnie inna.
- Uważasz, że zasłużyłeś? – głos
ojca był niezwykle spokojny.
Arrin był całkowicie
zdezorientowany takim obrotem sprawy. Ojciec nigdy nie odpowiadał pytaniem na
pytanie. Było to chyba jednak pytanie retoryczne, bo Najwyższy kontynuował.
- Jeżeli chodzi o walkę z
dorosłymi to absolutnie nie ma mowy – pokręcił głową - Tu nie chodzi o to, czy
ja chcę, czy nie. Jesteś po prostu za młody i za mało doświadczony. To po
prostu zbyt niebezpieczne.
- Prawda – mruknął jeden z Lordów
stojący na lewo od Lorda Pretriana.
- Srebrna zbroja ?– ciągnął
ojciec – Tutaj sprawa jest zupełnie inna. Na polowaniu w dzień twoich urodzin
nie pokazałeś, że jesteś godny ją nosić. Zostałbyś zabity przez łosia, gdyby
nie heroiczna postawa Lorda Tyrwella, prawda? – Arrin nic nie dopowiedział –
Poza tym, Ser Cornell mówił mi ostatnio, że zostałeś pokonany przez stajennego.
Słucham?! Ten oszust
Pitt?! I to przez niego nie mam dostać zbroi?!
Arrinowi pozostała jedyna szansa.
- On oszukiwał!
- Nic mnie nie interesują twoje wymówki
– odparł zdenerwowany ojciec - Już prędzej stajenny zasłużył na zbroję niż ty.
Arrinowi łzy napłynęły do oczu.
- Mam nadzieję, że nie zawiedziesz po raz kolejny i wygrasz
turniej nieletnich – dodał ojciec - Będę tam na finale – poinformował go nieco
łagodniejszym tonem - Teraz idziemy na
lożę honorową. Walki dorosłych zaczynają się za chwile. Te dla nieletnich są
nieco opóźnione, więc spokojnie powinieneś móc jeszcze obejrzeć parę potyczek.
Powodzenia na turnieju.
To powiedziawszy machnął ręką na grupę
swoich towarzyszy na co wszyscy za nim ruszyli. Ser Ritlon Śmiały odwrócił się
twarzą do Arrina u posłał mu sympatyczny uśmiech, po czym zostawił go samego z
jego własnymi myślami. Lecz nawet podbudowujący gest na koniec nie dał rady
przezwyciężyć jego smutku.
Co zrobi, jeżeli jednak nie wygram tego głupiego turnieju dla dzieci?
Wyrzuci mnie z zamku? Może on tylko na to czeka? O nie Tym razem muszę wygrać –
postanowił przecierając łzy - Dam z
siebie wszystko. Wygram, muszę wygrać. Choćbym miał oszukiwać, wygram!
Wytarł nos w rękaw koszuli.
Czyli nie dostanę zbroi. Trzeba będzie pomyśleć nad jakimś odpowiednim
strojem. Na pewno na mniejszej arenie
coś znajdę, ale to później.
Przygnębiająca rozmowa z ojcem i
myśl, że nie będzie bił się z dorosłymi nie przygasiła jego turniejowego
entuzjazmu. Zaraz zapomniał o braku zbroi czy braku docenienia . Był ciekawy
kto i jak będzie walczył.
Przeszedł korytarzem w stronę
światła. Im bardziej zbliżał się do wyjścia tym gwar stawał się większy. W
końcu strażnik otworzył mu drzwi i wyszedł na trybunę.
Arena miała piętnaście tysięcy
miejsc siedzących, ale przewidziane były także miejsca stojące. W tym momencie
oglądających było nieco ponad trzydzieści tysięcy.
Arrin patrzył na ten ogrom z
podziwem.
Znajdował się teraz na poziomie
pola walk. Za nim były schody na których można było wejść na wyższe poziomy, z
których było lepiej widać wszystko co dzieje się na arenie. Tam właśnie
poszedł. Rozglądał się wokoło szukając wolnego miejsca, żeby usiąść, ale
wszystko było pozajmowane. Wiele ludzi siedziało także na schodach i Arrin
poszedł w ich ślady. Wszyscy czekali na rozpoczęcie walk.
Słońce obniżyło się o jakieś parę
cali, kiedy kratowana brama na środku areny podniosła się do góry i na piasek
weszli wojownicy.
Było ich trzydziestu dwóch. Arrin patrzył tylko na Ser
Ritlona Śmiałego w jego emaliowanej, lekko błękitnej zbroi. Był to faworyt do
wygrania turnieju i Arrin pomyślał, że może to i dobrze, że nie walczy z
dorosłymi. W starciu z Ser Ritlonem nie miałby szans.
W pośpiechu przejechał wzrokiem
po pozostałych uczestnikach. Nigdzie nie można było zobaczyć Rzeźnika. Wszyscy
wojownicy byli raczej umięśnieni niż chudzi i wszyscy mieli włosy na głowie,
lub hełmy. Była to widocznie plotka i nikt nikomu nie będzie odcinał nóg.
- Zbyt radośnie też nie może być
– zaśmiał się jeden z mężczyzn siedzących na ławce na prawo od Arrina.
Zawodnicy ukłonili się cztery
razy, po raz na każdą stronę trybun, a następnie zwrócili twarze na lożę
honorową, w stronę władcy miasta.
Arrin, który nie znał zwyczajów turniejowych mógł się
jedynie domyślać, że ojciec coś powie przed rozpoczęciem walk. Również zwrócił
głowę w tamtym kierunku.
Najwyższy wstał, podszedł do
balustrady, a na arenie zaległa absolutna cisza.
- Wojownicy i ludzie na widowni –
zagrzmiał. Akustyka areny była na tyle dobra, że wszystko było wyraźnie słychać
– witam wszystkich na rozpoczęciu turnieju na pożegnanie lata! – rozległy się
brawa, które Lord Pretrian uciszył dłonią
- Liczę na wspaniałe widowisko, oraz na uczciwą walkę. Nic więcej mówić
nie chcę, wszyscy jesteśmy zniecierpliwieni. Powodzenia! Zaczynajmy!
Burza braw porwała trybuny.
Wszyscy widzowie wstali wiwatując i krzycząc z całych sił.
Wojownicy wrócili się do bramy pozostawiając tylko dwóch na
piasku. Arrin z miejsca, w którym siedział widział wszystko jak na dłoni.
Jeden z nich miał na sobie lekką,
skórzaną zbroję w kolorze kamienia z małymi kolcami na ramionach. Blond włosy
opadały mu na ramiona a krótkie, szorstkie wąsy zasłaniały usta. Walczył
buzdyganem, czyli krótkim, jednoręcznym stalowym kijem zakończonym metalową
głowicą z wystającymi, ostrymi jak brzytwa kolcami w jednej dłoni. W drugiej
natomiast dzierżył okrągłą, błękitną tarczę . Drugi z wojowników, chociaż
chudszy i węższy w barkach od blondasa był o głowę wyższy. Swoją twarz ukrył
pod hełmem, na którego czubku miał czerwony pióropusz. Na całym ciele miał
części stalowej, mocnej, wypolerowanej na blask zbroi a oburącz trzymał
olbrzymi, obusieczny miecz.
Ktoś na loży honorowej wstał i
podszedł do balustrady. Był to herold ubrany na czerwono, miał za zadanie
zapowiadać kolejne walki.
- Panie i panowie – zawołał –
przed wami Walldan z Rzecznego Miasta – mężczyzna w hełmie podniósł rękę i
rozległy się gromkie brawa – a walczył z nim będzie Keylor, Mistrz Tarczy –
Blondyn uśmiechnął się i znowu usłyszeli brawa. Herold wrócił na miejsce a
wszystkie oczy na trybunach zwróciły się w stronę wojowników.
Arrin obejrzał pierwszą walkę, w
której mistrz tarczy, chociaż zagoniony w kozi róg zdołał odbić wszystkie ciosy
wyprowadzając morderczy kontratak i wygrywając pojedynek. Walka była krótka,
ale niezwykle emocjonująca.
Jednak Dziedzic nie mógł opuścić areny bez
obejrzenia swojego idola, Ritlona Śmiałego w akcji. Musiał on jednak poczekać
na niego jeszcze przez dwie walki.
Kiedy nieprzytomnego mężczyznę w
hełmie zniesiono z pola walk pojawili się kolejni zawodnicy. Stoczyli oni
bardziej brutalną walkę od poprzedników, ponieważ w końcu pojawiła się krew. Od
razu na początku jeden z walczących uderzył drugiego pięścią w twarz rozcinając
mu wargę. W oczach drugiego pojawiła się furia. Zawładnęła nim do tego stopnia,
że zaczął okładać wroga swoją długą włócznią aż tamten się przewrócił. Po tym
odrzucił swój oręż i zaczął dusić przeciwnika. Zabiłby go, gdyby nie interwencja
strażników miejskich, którzy podbiegli i odciągnęli go od leżącego mężczyzny.
- Narwaniec –szepnął pod nosem
Arrin.
Po tej walce nastąpiła
najnudniejsza jaką widział w życiu. Obaj wojownicy mieli krótkie toporki i
tarcze. Przez cały czas zadawali krótkie, słabe ciosy bojąc się odsłonić przed
przeciwnikiem. Walka trwała długo a skończyła się dopiero wtedy, gdy jeden z
wojowników potknął się o kamień a drugi przyłożył mu toporek do gardła.
W końcu na arenie pojawił się Ser
Ritlon Śmiały. Był wysoki, miał bardzo krótkie, ciemne włosy i był dokładnie
ogolony. Jego przeciwnikiem był Grolland zwany Bykiem. Na stalowej koszuli miał
narzuconą fioletowo-żółtą pelerynę opiętą czarnym pasem, a na głowie miał hełm
z byczymi rogami. Ser Ritlon walczył długim mieczem, a jego przeciwnik
dwuręcznym toporem.
Takie walki Arrin mógłby oglądać non stop. Ritlon poruszał
się z gracją i szybkością godną najwspanialszego rycerza. Przysuwał się do
przeciwnika jednym susem, zadawał cios i uciekał przed kontrą. Grolland z
byczymi rogami był po prostu bezradny. Wydawał się silniejszy od Ser Ritlona,
ale czym była siła jeżeli nie można było trafić przeciwnika?
Szybkość i zwinność Śmiałego
pozwoliła mu po chwili zdezorientować przeciwnika. Zaszedł go od tyłu zadając
szybki cios, a kiedy ten odwrócił się w tamtą stronę Ritlon przeskoczył na
drugą i zadał cięcie w nogi, którego Byk nie mógł odbić. Grolland padł a ten
położył mu nogę na piersi i podniósł rękę w geście tryumfu.
Arrin klaskał najgłośniej. Nie
musiał wstawać, bo stał przez całą walkę. Ser Ritlon Śmiały był najlepszym i
musiał wygrać ten turniej.
Niektórzy ludzie rzucali z trybun
kwiaty, które Ser Ritlon zbierał z uśmiechem. Byk wstał uścisnął mu rękę i
razem ruszyli do kratowanej bramy machając do tłumu.
- Ten człowiek jest po prostu
nieprzeciętny – jeden z mężczyzn dyskutował
z kompanem strasznie głośno – stawiam sto sztuk złota na Śmiałego.
Arrin z niecierpliwością czekał
na kolejną walkę. Zapomniał już o kolejnych starciach z ojcem, nie pamiętał o
zbroi, nie pamiętał o niczym. Teraz liczył się tylko ten turniej, tylko tu,
tylko teraz. Ale to co zobaczył w następnej chwili wróciło wszystko do jego
głowy.
Na arenę wszedł jakiś mężczyzna w
żółtej skórze a za nim szedł niższy o dwie głowy, łysy, chudy chłopak z hełmem
pod pachą.
Był to Pitt, stajenny, a na sobie
miał srebrną, zdobioną liśćmi laurowymi mieniącą się w słońcu zbroję. Zbroję
Arrina.
Wściekłość jaka wstrząsnęła
Dziedzicem była nie do opisania. Trzęsąc się wstał, patrząc na Pitta z furią w
oczach. Nie było wątpliwości, że to stajenny, Arrin dokładnie widział jego
twarz. Zacisnął pięści i zaczął zgrzytać zębami. W tym momencie był zdolny do
wszystkiego. Po chwili jednak usiadł.
Spojrzał na lożę honorową, gdzie siedział jego ojciec. Wydawał się być
zadowolony. Jedną ręką pocierał brodę, mówiąc przy tym coś do jednego z Lordów
po swojej prawej stronie. Arrin jeszcze bardziej go znienawidził.
Wszystko, żeby mnie poniżyć. Zabiję go!
Pitt trzymał pod pachą srebrny
hełm, który prawdopodobnie miał wcześniej ubrany, dlatego Arrin nie zauważył go
wcześniej.
Herold w czerwonej przeszywanicy
kolejny raz podszedł do balustrady.
- Kolejna walka przed nami! Tym
razem walczyć będzie Ser Avagast, podróżny rycerz – Arrin dopiero teraz
przyjrzał się drugiemu. Walczył krótkim mieczem, bez tarczy, więc
prawdopodobnie był szybki i zwinny
- A walczyć z nim będzie Pitt –
herold zawahał się – Wojownik z Tressport.
Wielu ludzi wstało i zaczęło bić
brawa. Widocznie byli dumni, że miejscowy chłopak ma szansę walczyć z
najlepszymi. Tylko Arrin wiedział, że nie Pitt nie dostał miejsca za
umiejętności, tylko dlatego, żeby zaspokoić chore potrzeby Najwyższego.
- Też mi wojownik… - mruknął do
siebie Arrin.
Spojrzał na ojca. Siedział na
swoim miejscu w najlepszym nastroju i również bił brawa dla swojego faworyta,
którym niewątpliwie był stajenny.
Może to byłby dla ciebie ideał syna, ojcze? Bezlitosny i głupi. Tego
właśnie pragniesz?
Wściekłość Arrina minęła. Teraz
zaśmiał się w duszy.
Przecież on ledwo dał radę pokonać mnie. Co zrobi teraz, w starciu z
dorosłym, doświadczonym przeciwnikiem?
Arrin z całego serca pragnął
nieszczęśliwego wypadku na arenie, w którym młody, miejscowy „wojownik” stracił
którąś z kończyn, lub nawet życie. W tej chwili oddałby za to wszystko.
Pitt ubrał hełm. W jednej ręce
dzierżył ostry toporek a w drugiej miał tarczę w kształcie migdała, na której
kolory, granatowy i szary układały się w szachownice.
Zaczęli walczyć. Na początku dwie
powolne wymiany ciosów. Jak gdyby dopiero sprawdzali siebie nawzajem, na ile
ten drugi pozwoli do siebie podejść. Ser Avagast znakomicie pracował nogami.
Wyglądało na to, że jest bardzo wytrzymały i mógłby ruszać się non stop, bez
najmniejszych problemów. Z drugiej strony Pitt wyglądał ślamazarnie. Jego
uderzenia były bardzo wyczerpujące, przy czym nie dawały za dużo. Avagast z lekkim uzbrojeniem bez problemu
parował wszystkie ciosy. Jednak po chwili walka nabrała tempa. Stajenny widząc,
co się dzieje przyjął ofensywną taktykę i zaczął zalewać przeciwnika serią
szybkich ciosów. Raz tarczą, raz mieczem. Próbował kopać i uderzać z pięści.
Avagast kompletnie stracił orientacje przechodząc do głębokiej obrony. Przestał
atakować, odbijając tylko ciosy. Nic innego mu nie pozostało, Pitt całkowicie przejął inicjatywę.
Po chwili Stajenny wydawał się
już trochę zmęczony co dawało się we znaki przy niedokładności ciosów. Przy
swoich uderzeniach zaczął się odsłaniać, co dawało możliwości kontrowania.
Avagast zaczął to wykorzystywać.
Kiedy Pitt zadał cięcie w głowę,
przed którym wędrowny rycerz uchylił się bez większego problemu, od razu
zaatakował potężnym uderzeniem, w nogę, które stajenny ledwie zablokował
tarczą. I za chwilę powtórka sytuacji, Avagast został zaatakowały szarżą.
Jednak nie zrobił sobie nic z nacierającego przeciwnika, tylko szybkim obrotem
dookoła własnej osi ominął stajennego i ciął go w plecy pozostawiając długą
rysę na srebrnej powierzchni zbroi.
Arrin syknął.
Wędrowny rycerz zauważył w tej
taktyce swoją szansę i postanowił kontynuować ten sposób walki, co Arrina
bardzo ucieszyło. Jednak, gdy chciał zadać kolejny cios z kontry coś poszło nie
tak. Po nietrafionym uderzeniu stajennego Avagast postanowił zadać cios kolejny
raz w stopę, co wcześniej skutkowało.
Pitt jednak niespodziewanie odskoczył na bok, pozostawiając wędrownego
rycerza kompletnie odsłoniętego. Zamachnął się potężnie i końcem tarczy uderzył
pochylonego przeciwnika z całej siły w twarz. Trybuny zareagowały z
entuzjazmem.
Avagast przewrócił się, a miecz
wypadł mu z rąk, szybko jednak doczołgał się do niego i próbował wstać. Pitt
był już przy nim. Bez krzty litości kopnął
przeciwnika w brzuch raz – po czym tamten wypuścił ponownie miecz – i
drugi – po którym Avagast już nie wstał na nogi o własnych siłach.
Pitt ściągnął hełm i podniósł
ręce w geście tryumfu, a na widowni rozległy się olbrzymie brawa. Klaskali
wszyscy oprócz Arrina, którego wściekłość znowu powróciła. Powiększył ją
ojciec, który wydawał się wiwatować najbardziej ostentacyjnie. Klaskał z całych
sił, a na jego ustach widniał szeroki uśmiech, który był bardzo rzadkim
widokiem.
Po chwili na piasek wbiegło paru
strażników, którzy pomogli Avagastowi wstać i wyprowadzić go do szatni. Za nim
wszedł Pitt, który zebrał chyba więcej kwiatów niż sam Ser Ritlon Śmiały.
- Wspaniały pojedynek – mówili
mężczyźni po prawej – młody ma potencjał, myślisz, że zostanie dołączony do
gwardii Najwyższego?
Arrin oglądał kolejną walkę. Ale
już bez zainteresowania. Nie mógł się skupić zupełnie na niczym, więc
postanowił czymś się zająć. Nie zastanawiając się długo wstał i ruszył w stronę
bramy prowadzącej na zaplecze areny, pod trybunami.
Strażnik na szczęście rozpoznał
go, gdyż widywał go często w zamku i nie było problemu, żeby go przepuścić.
Muszę zapomnieć o tej sytuacji, trzeba się skupić na drugim turnieju,
na mojej walce. Ojciec musi mnie docenić…
Ale nie mógł myśleć o ojcu. Po
prostu nie mógłby mu teraz spojrzeć w oczy, po tym co zrobił. Wywyższyć
narwanego oszusta z plebsu, żeby poniżyć Dziedzica i do tego własnego syna? Nie
mogło to dojść do jego głowy, jak można być takim skurwysynem. Mój własny ojciec…
Przeszedł przez drewniany
korytarz próbując uspokoić myśli, minął jeden z zakrętów prowadzący w stronę
bramy, przez którą wchodził na areną, ale niespodziewanie wpadł na kogoś.
Był to Ser Ritlon Śmiały. Był bez
uzbrojenia i nie wydawał się tak majestatyczny jak na arenie. Wyglądał na
zadowolonego, ale także na spóźnionego.
- Oh, Arrin, witaj – wypalił –
nie jesteś na tym drugim turnieju? Oglądałeś walki? Podobało ci się?
- Jaa – Ser Ritlon zwykł mówić
dużo, do czego Arrin nie przywykł – tak, widziałem. Świetnie walczyłeś.
- A oglądałeś ostatnie starcie?
Ten młody to chłopak ze stajni, został wpisany do turnieju w ostatniej chwili.
Coś niesamowitego, walczył lepiej ode mnie.
Arrinowi wróciła agresja.
Zacisnął pięści i wlepił wzrok w ścianę.
- Coś się stało? – zapytał Ser
Ritlon.
- Nie, wszystko w porządku –
powiedział przez zęby – muszę skupić się na swoim turnieju.
- No dobrze – odrzekł nieco
zdezorientowany – To ja lecę, nie mam zbyt wiele czasu, niedługo moja druga
walka.
- A gdzie się udajesz, Ser
Ritlonie?
- No właśnie do tego młodego
wojownika, złożyć mu gratulacje. Może chciałbyś iść ze mną?
Arrin zmrużył oczy.
- A gdzie to jest?
- Szatnia 12.
- Niee chyba Niee – mruknął – mam
co innego do roboty.
- W porządku – uśmiechnął się –
to do zobaczenia.
- Powodzenia – powiedział Arrin
bez wyrazu i minął rycerza idąc w drugą stronę.
Jednak nagle wpadł mu do głowy
pewien pomysł. Odwrócił się.
- Ser Ritlonie – zawołał.
- Co się dzieje? – mężczyzna był
już parę metrów oddalony, ale zbliżył się ponownie.
- Chodzi mi o to, że – zawahał
się – że chłopak może potrzebuje chwili spokoju. Ma przed sobą jeszcze parę
walk, nie lepiej porozmawiać z nim później? Tym bardziej, że chyba się
spieszysz.
- Może masz słuszność – rycerz
pokiwał głową – No tak, to chyba byłoby najlepszym wyjściem. Biegnę w takim
razie do mojej szatni numer jeden, możesz mnie tam później odwiedzić!
Uścisnął Arrinowi rękę i ruszył w
przeciwnym kierunku zostawiając go samego w drewnianym korytarzu.
Szatnia numer dwanaście – pomyślał i ruszył w tamtym kierunku.
Miał zamiar porozmawiać z Pittem
sam na sam. Przedstawi mu swój punkt widzenia, powie mu, że wie, że oszukał
prawo będąc wpisanym w ostatniej chwili. Podpowie mu, żeby lepiej odszedł,
zostawiając zbroję, bo inaczej wszystko wyjdzie na jaw i może mieć problemy.
Stajenny powinien się przestraszyć, jest w końcu głupkiem, więc sprawa powinna rozwiązać się sama. Nie dam ojcu tej satysfakcji, żeby mógł
oglądać swojego faworyta dalej.
Szatnie nie były strzeżone.
Organizatorzy turnieju, w tym ojciec, wychodzili z założenia, że jeżeli
uczestnicy są w stanie brać udział w walkach, to będą w stanie również się sami
obronić.
Dziedzic przeszedł przez korytarz
mijając kolejne numery szatni. Spotkał po drodze dwie osoby. Jedną z nich był
jakiś wojownik, który jeszcze nie walczył. Miał na sobie zwykłą kolczugę
ściągniętą czarnym pasem a na głowie hełm z czerwonym pióropuszem. Patrzył na
Arrina dziwnym wzrokiem, ale nic nie powiedział. Drugą osobą była służąca
niosąca kosz z bandażami, również minęła go bez słowa.
W końcu doszedł do szatni numer
dwanaście.
Położył rękę na klamce i obejrzał się na obie
strony. Nikogo nie było na korytarzu a kroki mijanych osób ucichły. Nie chciał,
aby ktoś go widział. Wziął głęboki oddech i otworzył drzwi.
Szatnia była dość przestronna,
dwuizbowa, lecz słabo wyposażona. Naprzeciw drzwi stała tylko ławeczka na
której leżały jakieś ubrania, a obok niej pusty stoliczek. Na prawej ścianie
była framuga drzwi, prowadząca do drugiego pomieszczenia, z którego wydobywały
się dziwne dźwięki.
Arrin po cichu zamknął drzwi i podszedł do przejścia, żeby
wyglądnąć co się tam dzieje.
Pitt stał przed wielkim lustrem
odziany w jego wspaniałą zbroję. Na plecach zawiesił sobie pelerynę zrobioną z
kawałka materiału, która miała dodawać mu majestatyczności, lecz według Arrina
wyglądała tandetnie i tanio.
Chłopak co chwile przybierał
różne pozy patrząc na swoje odbicie w zwierciadle. Jak gdyby udawał wielkiego
Lorda mrucząc przy tym coś do siebie. Jak aktor grał przechadzającego się
między wielką armią dowódcę, lub podnosił ręce w geście tryumfu jak wcześniej
na turnieju. Jego marzenia o rycerstwie w końcu się spełniły. Niestety, nie na
długo. Przedstawienie trwało do czasu, aż stajenny dostrzegł Arrina w
lustrzanym odbiciu. Przerażony odwrócił się szybko, a na jego twarzy było widać
ogromne speszenie i wstyd.
- Panie – powiedział Pitt
kłaniając się i nie patrząc mu w oczy – czym mogę służyć?
Arrin odetchnął.
- Przyszedłem z tobą porozmawiać
– wziął w rękę drewniany kubek leżący na półce obok, żeby zająć czymś ręce.
- Tak – Pitt uśmiechnął się –
dostałem już wiele gratulacji. Sam Najwyższy…
- Dobrze – przerwał mu znów
zdenerwowany Arrin – chodzi mi o to, że wiem co zrobiłeś.
Stajenny spojrzał na niego
zdezorientowany. Dziedzic nie tak chciał zadać to pytanie, jednak szczerze
nienawidził swojego rozmówcy i słowa
same wydobyły się z jego ust.
- To znaczy, wiem, że dostałeś
się do turnieju przez oszustwo – poprawił się Arrin ściskając kubek coraz
mocniej.
- Ale… – Pitt zmarszczył brwi –
Najwyższy powiedział mi…
- On wiele rzeczy mówi. Robi
zawsze po swojemu – Ojciec to dwulicowy
człowiek. Agresja rosła - Musisz oddać zbroję i odejść stąd, chłopcze.
- Lord Pretrian Atrenis osobiście
podarował mi tą zbroję – oburzył się stajenny mówiąc pewnym głosem – może
lepiej pójdę…
- Nigdzie nie pójdziesz! –
krzyknął Arrin już kompletnie nie panując nad sobą – Jak teraz odejdziesz, to
nikt się o niczym nie dowie…
- Najwyższy powiedział, że mogę
do niego przyjść, jeżeli będę miał problem. Podobno jestem jego ulubieńcem.
Zwrócę się do niego.
Czerwony na twarzy Arrin nie
wytrzymał.
- Kłamał!
Furia powróciła. Oczy Arrina
zapłonęły nienawiścią do Pitta, do ojca i do całego świata. Kumulujące się
emocje osiągnęły apogeum i Dziedzic z całej siły cisnął kubkiem prosto w twarz
Pitta. Chłopak jednak uchylił się przewracając się na podłogę, a lustro za nim
pękło na miliony kawałków.
Arrinem zawładnęła wściekłość.
Nie myśląc o tym co robi rzucił się na leżącego stajennego i zaczął okładać go
pięściami gdzie się dało. Po dwóch ciosach w twarz Pitt używając całej swojej
siły odepchnął Arrina od siebie. Również w jego oczach było widać rządzę mordu.
Arrin nie czekając dobył koncerza z pochwy.
Pitt stał przez sekundę patrząc
na niego jak gdyby w obłędzie. Rozejrzał się, ale nigdzie nie było jego
toporka. Postanowił działać sam. Niespodziewanie rzucił się na Arrina, który na
swoje nieszczęście nie zdołał go trafić koncerzem w pierś. Rozpędzeni uderzyli
w ścianę przywarci do siebie. Adrenalina w ich organizmie nie pozwalała odczuć
bólu. Arrin przyjął dwa ciosy w brzuch z pięści ale ani drgnął. Sam uderzył
kolanem stajennego kolanem w udo a potem go odepchnął. Pitt był w szale. Nie
czekając na nic znowu rzucił się do ataku, lecz tym razem Arrin zdążył się
uchylić. Stajenny w furiackiej szarży przeleciał koło niego, a jego nogi
niefortunnie zaplątały się o pelerynę z niebieskiego materiału i padł jak długi
na podłogę.
Arrinowi zalśniły oczy.
Od pierwszej chwili kipiał do
Pitta obrzydzeniem, a potem owo uczucie przerodziło się we wrogość. Chciał się
pogodzić i nawet dał mu szansę, jednak on nie przyjął jej. To był błąd i
teraz Pitt był poddany jego woli.
Rzucił się na stajennego z
koncerzem w dłoni.
Ostry koniec broni z głośnym
chrzęstem wbił się w łysą głowę mieszając się z przeraźliwym krzykiem
wydobywającym się z gardła stajennego.
Raz, dwa, trzy. Krew tryskała wszędzie.
Cztery, pięć. Już nigdy nie wstaniesz.
Sześć, siedem, osiem. To twoja wina,
ojcze. Dziewięć, dziesięć. Dziedzic
tryumfuje.
Wysoki, metaliczny,
przyprawiający człowieka o dreszcze jęk, jaki wydał się z ust Pitta był
ostatnim dźwiękiem w jego nędznym życiu.
Arrin
zeskoczył z ciała i usiadł obok oddychając ciężko.
W szatni
zapanowała cisza.
Po chwili, gdy uspokoił się nieco
wstał i spojrzał na to bo było kiedyś Pittem.
Umorusany od stóp do głów musiał jednak
odwrócić głowę od leżącego chłopaka, z którego głowy pozostała tylko czerwono
różowa papka.
Dopiero po chwili uświadomił
sobie co zrobił. W jednym momencie jego rozbolał go, a w gardle pojawiła się
gula.
Zwymiotował resztkami śniadania plamiąc
sobie buty.
Co ja zrobiłem?
Hmm, jak patrze na Arrina to z jednej strony nie zazdroszczę mu ojca, a z drugiej wydaje mi się trochę jak rozpieszczony dzieciak, który musi wszystko mieć.
OdpowiedzUsuńPoza tym - proszę, morderstwo. Ciekawa jestem jak to na niego wpłynie. I czy będą jakieś konsekwencje. Powinny być, wydaje mi się.
Czekam niecierpliwie na ciąg dalszy
Pozdrawiam
Wilczyca
No dobrze, to był długo dzień, ale udało mi się przeczytać całą dotychczasową historie. Nie widziałem sensu w zostawianiu komentarza po kolei pod każdym rozdziałem, więc pozwól że rozpiszę się tutaj.
OdpowiedzUsuńTwój blog strasznie mi się spodobał. Poczułem czułem się jakbym czytał jakiś klasyk fantasy a nie twórczość amatorską (mam nadzieje że to słowo cię nie urazi, zupełnie nie to mam na myśli).
W pełni zgadzam się z opisem bloga a szczególnie z fragmentem o zaskakujących wątkach. Jedynym minusem jest to że czuje się tak samo jak gdy czytałem ''Pana Lodowego Ogrodu'' i nie mogłem oderwać się od historii Vuko Drakkainena a wątek Filara po prostu mnie nudził. Tak samo tutaj, Galthar jest genialny a Arrina jakoś przeżyje.
Wiem jedno, będę śledził tą historie z przyjemnością i na pewno możesz liczyć na nowego stałego czytelnika.
Jeśli chcesz zapraszam do siebie, ale nie musisz żeby nie było iż to że zajrzałem na twojego bloga jakaś transakcja wiązana.
To chyba tyle. Aha i ''wypierdalaj lordzie'' dawno nic mnie tak nie rozwaliło :D
Bardzo bardzo dziękuję za miłe słowa! Strasznie się cieszę, że komuś się podoba :D będę się starał wrzucać co tydzień, albo -przy większym rozglosie - może nawet częściej.
OdpowiedzUsuń