Stukot końskich kopyt na bruku
mieszał się z gwarem i wiwatami w jedną chaotyczną całość. Tłum, który ich
powitał zaraz za murem zewnętrznym był olbrzymią mieszaniną kolorów i hałasu.
Kobiety, dzieci, a rzadziej mężczyźni –
szczęśliwcy stojący w pierwszych rzędach - rzucali pod końskie nogi płatki
kwiatów. Na ich twarzach widniały uśmiechy.
Patrząc na tych wszystkich
mieszczan Arrinowi łza zakręciła się w oku, jednak szybko ją przetarł. Nie
chciał, żeby ktoś zauważył, że Dziedzic płacze.
Jadąc jako czwarty w kolumnie
zaraz za strażnikami i ojcem machał do wiwatującego tłumu, a oni odpowiadali mu
tym samym.
Z trudem
powstrzymywał uśmiech chcąc wyglądać wyniośle – jak ojciec. Jednak jego wzrok
był żywy i chłonął każdy, nawet najmniejszy fragment miasta.
Strażnicy
Najwyższego torowali drogę ich kolumnie przez brukowane ulice Tressport.
Zmierzali do głównej bramy, aby następnie wyjechać z miasta i udać się na
polowanie. Był to urodzinowy prezent na czternaste urodziny Arrina, który
sprawił mu ojciec. Chłopiec nie mógł wymarzyć sobie niczego lepszego.
Lord Pretrian
Atrenis był tego dnia ubrany bardzo dostojnie. Srebrna, dość ciężka zbroja z
herbem rodu – orłem – na piersiach, którą zakładał tylko na specjalne okazje
wyglądała przewspaniale mieniąc się w słońcu. Na plecy zarzucił szarą pelerynę,
która opadała na tył grzbietu jego białego ogiera. Nie miał tego dnia Diademu Najwyższego.
Według niego na polowanie był zbędny.
Arrin, jak na
Dziedzica przystało, również prezentował się godnie. Ojciec pozwolił mu wybrać
jedną z mniejszych zbroi z zamkowej kuźni, co miało być kolejnym prezentem. Zdecydował
się na - również srebrny, jednak o wiele lżejszy - pancerz, zdobiony metalowymi
liśćmi laurowymi wijącymi się po bokach gładkiej, wypolerowanej powierzchni.
Trzeba było
przyznać, że zachowanie ojca było nie do końca normalne. Zwykle był ostry,
zimny i surowy, jeżeli chodziło o wychowanie syna. U Lorda Pretriana na
wszystko było trzeba ciężko zapracować, więc możliwość wyjazdu
na polowanie, czy nawet wybór zbroi z zamkowego magazynu
była dla Arrina zastanawiająca, a nawet podejrzana. Przyzwyczaił się do tego,
że wszystko było zabronione. Lecz miał swoją teorię, dotyczącą tego, co może
być przyczyną zachowania władcy:
Kończył dzisiaj
czternaście lat, co oznaczało, że za dwa lata wkroczy w wiek dorosły i –
zgodnie z prawem południa - będzie mógł sam decydować o swojej dalszej
przyszłości. Podejrzewał, że ojciec w końcu przejrzał na oczy i postanowił
wprowadzić swego syna w dorosłe życie.
Choć był
Dziedzicem, bardzo rzadko opuszczał zamek. Ojciec nie chciał mu wytłumaczyć
dokładnie dlaczego tak jest, ale Arrin na zamku spał, jadł, ćwiczył jazdę
konną, walkę na miecze, strzelanie z łuku oraz uczył się historii i geografii
Dwurzecza. Ostatni raz „na zewnątrz” był dwa lata temu, kiedy umarł jeden z
Lordów z Rady Południa. Udali się wtedy z ojcem na pogrzeb do jednej z Świątyń
w mieście, aby oddać hołd zmarłemu. Mimo przykrego powodu wyjazdu, Arrin był
wtedy równie szczęśliwy jak dzisiaj. Ciągłe życie w tym specyficznym uwięzieniu
wytworzyło w jego osobie przeraźliwą rządzę poznawania, którą mógł zaspokoić
tylko w momentach, kiedy wychodził zamku.
Jednak swoje
cierpienie cierpliwie odczekał, co w końcu zaowocowało zmianą. Dzisiejszy dzień
jego urodzin, w którym wyjeżdżał „na zewnątrz” bez konkretnego powodu, był dla
niego zwiastunem lepszych czasów.
Znowu był tutaj, na ulicach
miasta. Podziwiał każdy najmniejszy fragment świata i strasznie się tym cieszył.
Podobne obrazki znał tylko z obrazów lub książek, albo mógł je sobie wyobrażać
słuchając opowieści innych ludzi.
Marzyły mu się podróże. Jego
marzeniem było porzucenie nudnego życia w twierdzy i wyruszenie na podróż pełną
przygód, jako wędrowny rycerz. Historie, które wyczytywał w książkach, lub
słyszał czasem od przyjezdnych intrygowały go na tyle, że zrobiłby wszystko,
aby porzucić to, do czego przywykł.
Nadal był jednak świadomy swoich
obowiązków miasta. Jako jedyny potomek Najwyższego był w tym momencie
bezpośrednim pretendentem do Tronu w Tressport.
Był pierworodnym synem,
jedynakiem Lorda Pretriana i raczej nie zanosiło się na zmianę. Z tego co
wiedział, matka zmarła przy porodzie i od tamtego czasu jego ojciec żył
samotnie. Nie wiedział o niej zbyt wiele, ponieważ ojciec za każdym razem
wściekał się, gdy o nią zapytał. Przestał to robić już dawno, sam wymyślając
sobie przyczyny jej śmierci, lub przeszłość.
Właśnie dlatego nie lubił
rozmawiać z ojcem. Za każdym razem, gdy dochodziło do konwersacji (już dawno
nauczył się, żeby ograniczyć je do minimum) władca patrzył na niego z góry.
Często się także wściekał, przez co budził do siebie wstręt chłopca.
Lecz tak, jak ojciec nigdy nie
uważał go za pełnoprawnego mężczyznę, tak wyglądało na to, że teraz wszystko
miało ulec zmianie.
Tego dnia była idealna okazja,
żeby pokazać ojcu, że nie jest już byle kim. Pokazać, że dorósł już na tyle, że
nie trzeba trzymać go w zamku przez dziesiątki miesięcy. Pokazać, że jest godny
bycia Dziedzicem.
Naprawdę chciał zaimponować ojcu.
Choć nie lubił z nim rozmawiać, marzył o tym, aby choć raz go doceniono. Chciał
usłyszeć od ojca, że jest z niego dumny, że w końcu coś dobrze zrobił. Dlatego teraz, gdy jechali na polowanie,
oprócz tego, że rozmarzony Arrin chłonął błogie chwile wolności, wiedział
także, że musi zrobić jedno. Zabić zwierzaka.
Podobno celem ich wyprawy miał
być dzik. Tak usłyszał w zamku.
Lecz jemu było wszystko jedno.
Dzik, niedźwiedź, wilk, jeleń. Cokolwiek… Chciał to zabić, aby pokazać wszystkim,
że potrafi. Chciał, żeby mówili. Żeby podziwiali.
Przed wyjazdem dostał z magazynu
cały ekwipunek na polowanie. Oprócz pięknej, lekkiej, srebrnej zbroi i miecza
(tym razem bez zbędnych ozdóbek), ojciec wręczył mu do ręki tarczę i długi łuk,
którym jeszcze nigdy nie strzelał.
- Prawdziwy mężczyzna musi umieć
się posługiwać prawdziwą bronią, –
rzekł, gdy Arrin stwierdził, że poradzi sobie bez tarczy i z krótkim łukiem.
Nie lubił tarcz. Tarcze tylko go
spowolniały. On lubił szybkość i uniki.
Jednak bez większej kłótni przyjął ją od ojca.
Jeżeli chodzi o łuk, to
postanowił, że dzisiaj stanie się mężczyzną i ustrzeli zwierze, które spotka
właśnie z tego łuku. Nie tego małego - dla chłopców - lecz dużego i ciężkiego -
dla mężczyzn.
W końcu , po długim czasie
powolnego przeciskania się przez tłumy roześmianych gapiów dotarli pod główną
bramę miejską. Czekali tam na nich dwaj mężczyźni ubrani w czarno zielone
stroje.
- To dla nas zaszczyt Lordzie
Najwyższy – przywitali ojca Arrina
- Dziękuje Ci, Lertasie – odrzekł
krótko Lord Pretrian zatrzymując konia przed nimi. Arrin zrobił to
samo.
Odczekali chwilę, pozwalając
dołączyć pozostałym do ich grupki, po czym bramy otwarto i przed nimi ukazała
się zielona równina.
Podniecony Arrin rozejrzał się po
raz ostatni po miejskim placu pełnym gapiów. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych,
że w końcu mogą zobaczyć Dziedzica. Wcale im się nie dziwił.
Wyjechali, a ich oczom ukazała
się płaska, rozległa zielona równina ograniczona tylko ciemnym lasem na
horyzoncie.
Arrin nie mógł się powstrzymać.
Zbyt wiele czasu spędził na jeździe w kółko na zamkowym dziedzińcu, żeby teraz
nie skorzystać z okazji. Ruszył przed siebie gnając bo murawie, pierwszy raz w
swoim życiu. Uczucie wiatru we włosach i swoistej wolności było dla niego
wspaniałe. Nigdy jeszcze nie jechał tak szybko.
Jako pierwszy dojechał do skraju lasu. Nie
chciał jednak czekać na pozostałych, więc wrócił powrotem do nich, aby
następnie zawrócić i znowu pogalopować w stronę lasu.
Tego ranka powiedział Derrowi o
swoim planie na polowanie.
Derr był kowalem na zamku i
zarazem jedynym oknem na świat jakie chłopiec miał w zamku. Można powiedzieć,
że był jego jedynym przyjacielem z którym mógł normalnie porozmawiać. W
twierdzy nie miał rówieśników do zabawy. A nawet jeśli tacy by się znaleźli
ojciec na pewno nie pozwoliłby mu zajmować się takimi błahymi sprawami jak gra
w chowanego, lub berka.
Zabawy są dla dzieci, a ja już nie jestem dzieckiem – tym razem
przyznał mu rację w duchu - Ojciec ma
słuszność.
Kowal stwierdził, że jest już na
tyle dobrze wyszkolony, że z pewnością poradzi sobie z tym, co spotka. Z tymi
słowami w głowie wkraczał do lasu.
Drzewa były dość stare i gęste a
w im głębiej tym robiło się ciemniej.
Wyglądało to dość strasznie, zwłaszcza dla kogoś kto lasy
znał tylko z opowieści starego kowala.
Lecz Arrin postanowił nie
okazywać strachu.
Przecież to nie wypada Dziedzicowi –
tłumaczył sobie.
I gdy wjechali głębiej, las stracił
swój przeraźliwy wygląd. Słońce prześwitujące przez korony drzew dawało
naprawdę przyjemne światło i wszystko wyglądało tak jak na wspaniałych
kolorowych obrazach na zamkowych korytarzach.
Po jakimś czasie drzewa zrobiły
się tak gęstsze, że jazda na koniu stała się szczególnie uciążliwa.
- Stop! – zawołał w końcu ojciec Arrina–
tutaj zostawimy konie - powiedział
zsiadając i podając lejce dowódcy strażników – Strażnicy ich przypilnują, a my
chodźmy coś upolować.
Było ich łącznie czternastu,
wszyscy na koniach z jednym powozem na zdobycze. Arrin z ojcem, dwaj łowcy,
trzech strażników miejskich oraz siedmiu Lordów lub wojowników zaprzysiężonych
Tronowi Południa. Strażników zostawili przy koniach i ruszyli grupą na północ.
Arrin szedł tuż obok ser Ritlona
Śmiałego - najwspanialszego rycerza o
jakim kiedykolwiek słyszał i miał szczęście poznać go osobiście. Na Południu
krążyły o nim zapierające dech w piersiach historie, a wszystkie służące na
zamku potajemnie się w nim podkochiwały. Ser Ritlon Śmiały był młodym i
przystojnym rycerzem, ale oprócz tego świetnie władał mieczem i kopią.
Przyjechał specjalnie na wezwanie Lorda Pretriana jako wasal Tronu Południa i
nie szczędził Arrinowi życzeń urodzinowych. Jako jeden z nielicznych wśród
starszych był dla Arrina bardzo miły i nie traktował go z góry.
- Już niedługo – mówił mu dziś
rano – Już niedługo gdy dorośniesz zabiorę cię na wyprawę. Będziemy spać, jeść
i ćwiczyć razem. Wyszkolisz się na tyle, że w razie wojny jako pierwszy
będziesz jechał obok mnie w szeregu.
Dla Arrina taka myśl była wprost
nie do wyobrażenia. To, że już za dwa lata, kiedy osiągnie wiek męski będzie
mógł bez problemu wyruszyć z Ser Ritlonem nawet na bitwę przyprawiała go o
dreszcze podniecenia.
Oprócz podziwiania ser Ritlona
Arrin rozglądał się po lesie. Zapamiętywał każdy zapach i obrazek, który
dostrzegł, w razie, gdyby podobna okazja miała się prędko nie nadarzyć.
Kiedy tak szli wśród mchów jego
uwagę przykuł dziwny znak. Na niewielkiej polance na ziemi widniało dość duże,
czarno szare koło popiołu. Nie mógł przejść obok tego obojętnie.
- Ojcze – zawołał zwalniając.
Lord Pretrian odwrócił się patrząc na niego srogim wzrokiem jednak to go nie
przestraszyło. Specjalnie zwrócił się do ojca, aby otrzymać pochwały za swą
spostrzegawczość bezpośrednio od niego – Czy to jakiś mroczny kult? Co to za
znak?
Wszyscy naokoło stanęli i
spojrzeli na zadowolonego Arrina.
- To ognisko, synu – odparł sucho
ojciec – Pełno tu rabusiów i dezerterów. Nie przynoś mi wstydu i nie pytaj o
takie bzdury. Tracimy czas. W drogę!
Arrin zasmucił się i postanowił
się nie odzywać. Ojciec miał hopla na punkcie honoru i godności, a on wcale nie
chciał go denerwować. Słowa o przynoszeniu wstydu słyszał już setki razy, więc
i te nie poruszyły go bardziej. Ale nagle, gdy pozostała część grupy ruszyła do
przodu zauważył coś jeszcze. Kolejny raz nie mógł się powstrzymać. W drzewo
zaraz obok pozostałości po ognisku wbita była ciemna strzała z czarnymi
piórami.
- Ojcze, ale to chyba nie strzały
ludzi, prawda ? – zapytał podchodząc do drzewa.
Tym razem nie przyniósł wstydu rodowi Atrenisów. Wszyscy byli zaskoczeni, bo
faktycznie Dziedzic miał rację.
- To strzała orków – powiedział
jeden z łowców podchodząc bliżej – zielone skurwysyny kręcą się po całym
świecie zmierzając do Torsell. Podobno tamtejszy Najwyższy zbiera sobie armie
zielonych. Może jakichś spotkamy, byłoby
wesoło– dodał i splunął.
- Ja tam bym nawet nie tknął
takiego – zaśmiał się Ser Ritlon Śmiały – cuchną gorzej od końskiego gówna!
Ruszyli dalej, a Arrin rozmyślał
o orkach. Derr tylko raz o nich wspominał, kiedy mówił że orkowie to bezlitośni
barbarzyńcy, którzy nie mają za krzty honoru i serca. Nie należy nawet z nimi
rozmawiać, jeżeli w ogóle umieją cokolwiek powiedzieć, bo z tego wynikają tylko
kłopoty. Jeżeli się takiego orka spotka, najlepiej uciekać, bo nie wiadomo, co
takiej kreaturze wpadnie do jej małej głowy. Podobno uwielbiają ludzkie mięso
Ćwierkanie ptaków nadal było dla
niego nowością a każdy dźwięk łamania gałązki czy lekki szmer wiatru ogromnym
podnieceniem. Arrin od razu był gotów wyciągnąć miecz i walczyć. Napięcie,
które towarzyszyło mu podczas tej wyprawy budował już od paru dni, kiedy ojciec
zawiadomił go, że zamierza zabrać go poza mury miasta w dzień urodzin.
- Stop! – usłyszał nagle ostry głos
Najwyższego.
Znajdowali się na małej polance i Arrin zastanawiał się nad tym jak drzewa w
lesie tworząc polany, zagajniki i bory.
- Łowca coś znalazł – powiedział
głośno Lord Pretrian.
Wszyscy stanęli wokół klęczącego
mężczyzny w zielonym płaszczu który wskazywał na małe wgniecenie między
trawami.
- Coś dużego, idzie powoli gdzieś
w tamtą stronę – machnął ręką.
-Świetnie , rozdzielmy się –
powiedział władca wstając – Ser Tarlan i Lord Tyrwell, łowca Lertas, Arrin i ja
pójdziemy tędy – zawołał machając ręką na prawo
– Reszta tam – machnął w drugą stroną
– powodzenia.
Obie grupy wymieniły pozdrowienia
i rozdzieliły się.
Arrin ubolewał nad tym, że nie
będzie polował z wesołym ser Ritlonem.
Lord Tyrwell ze swoim wielkim krzaczastym wąsem i brwiami - mimo, że w potężnej
płytowej zbroi i dwoma toporkami mógł wyglądać groźnie - był potwornie nudny.
Nie dziwiło go więc, że ojciec wybrał właśnie jego.
Drugiego rycerza nie znał. Ser
Tarlan był ciemnoskórym wojownikiem, więc musiał przypłynąć gdzieś ze wschodu.
Był ubrany w lekką skórzaną kurtkę która nie krępowała jego ruchów i nadawała
się na polowanie, w przeciwieństwie ciężkiej zbroi wąsatego Lorda Tyrwella,
który ledwie mógł w niej iść, a co dopiero biegać.
Obaj mężczyźni nie złożyli mu
urodzinowych życzeń, więc Arrin postanowił się do nich w ogóle nie odzywać. Jeżeli
sami nie byli w stanie przestrzegać etykiety, nie byli godni słów Dziedzica.
W przyszłości powinni paść na kolana i błagać o litość, jeżeli wciąż
będą chcieli utrzymać sojusz z Tronem Południa.
Ruszyli w drogę, na północny
wschód.
Łowca nie powiedział nic o dziku. „Coś
dużego” mogło oznaczać bardzo wiele. Mimo to, Arrin się nie przejmował. Ostatnio pokonał nawet służącego, który był
trzy lata starszy, więc pewny siebie kroczył przez las.
Szli dość długo mijając mnóstwo
drzew liściastych, aż w końcu łowca przystanął spoglądając w ziemię.
- To łoś – rzekł cicho – i to
niedaleko.
- Pośpieszmy zatem! – zawołał
Lord Pretrian ruszając na przód – Tylko cicho.
W miejscu w którym byli było
ciemniej niż przedtem. Słońce tylko gdzieniegdzie przebijało się przez gałęzie
drzew. Łoś miał więc małe szanse na dostrzeżenie ich małej grupy, a szczególnie
łowcy, który w swoim stroju był ledwo widoczny nawet z małej odległości.
Mijali kolejne drzewa, coraz
starsze, coraz mroczniejsze, a im dalej wchodzili w las tym robiły się także bardziej
pomarszczone i powyginane. Puszcza była ogromna. Wielka i niezbadana ciągnął
się daleko we wszystkie strony świata. Arrin dokładnie przestudiował mapę zanim
wyruszył na polowanie. Wiedział gdzie może spodziewać się rzeczek, wzniesień i
kamiennych ostańców, teraz jednak to się nie liczyło.
Łoś był przed nimi.
Poruszali się najciszej jak tylko
mogli. Słychać było tylko odgłosy ciężkich zbroi Lorda Pretriana i Tyrwella.
Arrin próbował naśladować łowcę i ciemnoskórego wojownika którzy poruszali się
bezszelestnie.
Nagle usłyszeli rozmyty, niesiony
przez echo, niewyraźny krzyk gdzieś daleko z zachodu.
- Niemożliwe, żeby zaatakował ich
łoś – powiedział spokojnie łowca - Jest tuż przed nami. Ruszajmy!
Szli jeszcze chwilę rozmyślając o
sposobach pokonania zwierzaka. Wyglądało na to, że łoś nie miał szans przed
nimi uciec i było tylko kwestią czasu, aż w końcu je dopadną. Arrinowi na tę
myśl serce biło mocniej.
Jeszcze tylko chwila i będę mógł się z nim zmierzyć.
Doszli do kolejnej polany. Słońce
w tym miejscu bez problemu przebijało się przez konary drzew i mocno biło po
oczach.
Arrin przysłonił sobie twarz
ręką, aby lepiej widzieć.
- Widzicie go? – zapytał cicho
łowca podchodząc chyłkiem do linii drzew.
Na pierwszy rzut oka nic nie
zauważył. Z krzywą miną rozglądnął się nerwowo dwa razy, aż w końcu go
zobaczył. Wielki brązowy zwierzak z olbrzymimi rogami stał po drugiej stronie
polany odwrócony do nich zadem. Był większy, niż te na obrazach w zamku. Dużo
większy.
Przełknął ślinę
Patrząc na ogromne rogi zwierzaka pomyślał, że
podczas szarży nie miałby szans. Załamał się nad swoimi nikłymi umiejętnościami
spuszczając głowę. Ale za chwile przypomniał sobie, że jest już prawie
mężczyzną, najlepszym wojownikiem na zamku w swoim wieku, godnym walczyć u boku
nawet Ser Ritlona Śmiałego i nie wie co to strach.
Dam radę – pomyślał.
Wyciągnął powoli miecz i ruszył
do ataku.
- Nikt się nie rusza! – rzucił
dobitnie ojciec.
Arrin stanął zmartwiony. Łowca
dobył łuku i naciągnął strzałę.
- Strzelam – poinformował ich
szeptem
Arrin już chciał zawołać, ale
ojciec powstrzymał go morderczym spojrzeniem.
W czterech patrzyli jak Lertas
celuje do ogromnego zwierzaka. Łowca czekał tak długo (według Arrina zbyt
długo), że chciałoby mu się powiedzieć, aby w końcu strzelił.
Nagle puścił cięciwę. Arrin nie
miał pojęcia, że strzała jest taka głośna, albo , że leci tak szybko. Na
treningowym dziedzińcu wszystko było zupełnie inne.
Chybił o cal. Strzała przeleciała
zaledwie kawalątek nad tułowiem łosia. Ku ich nieszczęściu zwierz zorientował
się, co się dzieje. Odwrócił głowę i spostrzegł ich. Arrin był pewny, że
zaatakuje, lecz ten odwrócił się, dał długiego susa i zniknął wśród drzew.
- Za nim ! – krzyknął myśliwy wstając
– tylko spokojnie.
Nie trzeba było im dwa razy
powtarzać. Wszyscy rzucili się w pogoń za łosiem. Arrin był najmłodszy, najlżej
ubrany i przez to najszybszy. Od razu wyprzedził pozostałych i jako pierwszy przebiegł
przez polane i wkroczył w ciemny las.
Był zły. Zły na łowcę, że był tak
głupi, żeby zmarnować świetną okazję na pokonanie zwierza. Zły na ojca, że
pozwolił temu strzelać. Zły na siebie, że nie przeciwstawił się ojcu
Następnym
razem będę wiedział.
Ale teraz najistotniejsze było
dogonienie łosia.
Nie wiedział ile biegł. Wydawało
mu się, że tylko chwilę. Lecz w końcu musiał przystanąć aby złapać oddech.
Serce waliło mu jak młot kowalski i czuł, że lekko kręci mu się w głowie.
Stojąc tak z rękami opartymi na
kolanach i próbując złapać oddech nagle zdał sobie sprawę, że jest sam.
Zupełnie sam. Sam w olbrzymim, niezbadanym lesie.
Momentalnie przeszył go paraliżujący dreszcz strachu.
Postanowił zachować spokój i
wstrzymał na chwilę oddech, aby nasłuchać odgłosów swojej drużyny.
Cisza.
Chciał krzyknąć, ale przypomniał
sobie że jest na polowaniu, a na polowaniu krzyczeć nie wolno. Pomyślał o łosiu
Ostatni raz spojrzał w stronę, z
której przybiegł.
Czekać? – pomyślał.
Po chwili jednak zadecydował. Machnął
ręką i ruszył w dalszą pogoń za zwierzakiem
Zaczął znowu biec. Tym razem
ciszej niż zwykle. Drzewa były gęste i ciężko było zobaczyć cokolwiek dalszej
odległości. Mijał krzaki, mchy, porosty. Drzewa liściaste i iglaste. Małe
pagórki, wzniesienia, narzuty skalne. Zeskoczył z małej górki.
I wtedy go zobaczył.
Brązowy, włochaty zwierzak
stojący do niego tyłem, pochylający głowę w przód zdawał się nie być świadomym
w jak wielkim zagrożeniu się znajduje.
To, co poczuł było nie do
opisania. W jednym momencie przeszył go dreszcz podniecenia, który aż zatrząsł jego
rękami. To uczucie zmieszało się ze strachem, który odczuwał przed
niepowodzeniem.
A jak się nie uda? Co powie ojciec?
- Nie. To moja szansa i ją wykorzystam– zmotywował sam siebie.
W rzeczy samej, była to idealna
szansa.
Wbił miecz w ziemie, położył koło
niego krągłą tarczę (Po co mi ona?!)
i wyciągnął długi łuk. Jeżeli ktoś umiał strzelać z takiego łuku, nie miałby
problemów z przebiciem nawet stalowej zbroi z tej odległości, co dopiero z
zabiciem łosia.
Arrin raczej nie należał do tych
ludzi, ale wierzył w siebie. Najciszej jak tylko umiał wciągnął strzałę z
kołczanu, nałożył ją na cięciwę i zaczął powoli naciągać.
Ręka zaczęła go boleć już w
połowie. Zacisnął zęby i naciągnął jeszcze kawałek. Gdy strzelał z łuku dla
adeptów zawsze trafiał.
- Niedługo zapisze się w historii
– pomyślał celując w głowę zwierza.
Puścił cięciwę.
Łuk był za słabo naciągnięty,
więc strzała szybko opadła. Ale trafił.
Pocisk, ledwo, ale wbił się w
tułów zwierza lekko nad tylną nogą.
Łoś, gdy poczuł strzałę, w amoku
zaczął miotać się nerwowo nie wiedząc co się dzieje.
Myślałeś, że uda Ci się uciec? Nie tym razem, stworze.
Arrin postanowił wykorzystać
sytuację i szybko wyciągnął drugą strzałę.
W dużym pośpiechu naciągnął łuk i
oddał niecelny strzał strzała trafiła w drzewo obok i nawet nie wbiła się w
korę.
Łoś odwrócił się w jego kierunku,
ale Arrin był już na to przygotowany. Szybko podniósł miecz i tarczę szykując
się do odbicia ataku zwierzaka.
Ten ustawił się pyskiem do niego
i chwilę później ruszył do szarży. Tego Arrin obawiał się najbardziej. Mimo to
nie odsunął się.
Był pewny siebie bardziej niż
zwykle. Wierzył, że bez problemu zdoła zabić zwierzaka, jeżeli tylko uda mu się
go przechytrzyć. Łoś nabierał prędkości, a on zaparł się nogami o ziemię.
Odległość między nimi zmniejszała się momentalnie.
Sekundę później łoś był przy nim.
Arrin zamknął oczy i uderzył go tarczą z całej siły, tak jak zawsze sobie
wyobrażał.
O dziwo udało się. Tarcza trafiła
łosia, który został odepchnięty na bok z olbrzymią siłą.
W następnym momencie zdał sobię
sprawę, że to łoś odepchnął jego.
Upadł na plecy z głośnym
gruchotem. Otworzył oczy i okazało się , że leży parę metrów dalej od miejsca w
którym stał sekundę wcześniej i upuścił tarcze Nic go jednak nie bolało. Wstał jednym
ruchem i był gotowy odparować drugi atak.
Łoś już pędził w jego kierunku. Ustawił
się do kolejnego uderzenia.
Jedyne co przeszło mu przez głowę
to: Odsunąć się. Zadać cios. Zabić.
Zrobił to.
Kiedy zwierzak był już koło
niego, odskoczył w prawo i zadał cięcie, trafiając zwierzaka w tułów. Lecz
mimo, że odskoczył, rogi łosia dosięgły go. Potężne uderzenie prosto w
policzek, samej końcówki rogu, spowodowało, że Arrin przewrócił się po raz
kolejny.
Upadł, a krzyk wyrwał mu się z
ust.
Ale momentalnie wstał.
Przez załzawione oczy widział
tylko olbrzymi cień zawracający, a następnie znowu pędzący w jego kierunku z
narastającym tętentem kopyt.
Zaparł się kolejny raz wyciągając
miecz przed siebie Był gotowy na to starcie.
Zamknął oczy wyobrażając sobie
swój moment chwały.
Lecz nagle do jego uszu dotarł
dźwięk głuchego uderzenia o podłoże.
Otworzył załzawione oczy i
spostrzegł leżący przed sobą brązowy cień.
Odetchnął z olbrzymią ulgą.
Udało się! Cięcie dosięgło serca! – pomyślał uradowany, po czym
syknął z bólu łapiąc się za piekący policzek. Odrzucił miecz i usiadł na ziemi.
- Stratowany – usłyszał głos ojca
– ale żyje. Podniósł głowę w tamtym kierunku i zobaczył trzy cienie na
niewielkim wzniesieniu, z którego sam wcześniej zeskakiwał.
Przetarł oczy, a to co zobaczył
wstrząsnęło nim bardzo mocno.
Na ziemi przed nim leżał olbrzymi
– już martwy – łoś z ledwie wbitą strzałą przy nodze. Lecz ze środka tułowia
wystawał potężnie wbity topór, prawie do połowy swojej długości. Topór wąsatego
Lorda Tyrwella.
Ojciec i dwaj rycerze zeskoczyli
z górki i podeszli do Arrina.
- Wstawaj – zwrócił się do niego
ojciec szarpiąc go za rękaw - Masz
szczęście, że Lord Tyrwell tak znakomicie rzuca toporem.
- Jesteś nadmiar łaskawy, Panie –
odparł tamten.
Arrin wyrwał się ojcu i nie
patrząc na nich kopnął swój leżący na ziemi miecz.
Cóż za zniewaga, żeby zabić komuś urodzinowego łosia!
Koło ojca i Lorda Tyrwella stał także ten trzeci wojownik który patrzył na
martwe zwierze. Wydawał się zasępiony.
Jemu też ktoś ściągnął zdobycz z przed nosa?– myślał wściekły
Arrin.
Z nikąd pojawił się łowca
- Oo, wspaniały okaz – ucieszył
się.
Mówi, jakby wcześniej nie wpatrywał się w niego, zamiast go zabić…
Arrin pozbierał swoje rzeczy, a mężczyźni
wzięli łosia na barki i nieśli go ze sobą. Takiej zdobyczy nie można było
zostawić.
- Wracamy na zamek z chwałą! –
zawołał dość uradowany ojciec– Gratulacje Lordzie Tyrwell, jesteś bohaterem.
Lordowi Tyrwellowi ciężko przyszło ukrycie
dumy. Na jego twarzy malował się szeroki uśmiech.
Arrin nie mógł na niego patrzeć. Szedł
z boku i kopał wszystko co napotkał na drodze. Choć plecy bolały go dość mocno
nie zwracał teraz na to uwagi. Nie chciał pokazywać ojcu swojej słabości, po
tym, jak kolejny raz zawiódł.
Kiedy jakąś godzinę później
spotkali się z resztą grupy wszyscy otoczyli wąsatego Lorda i składali mu
gratulacje. Arrin jednak nie przyłączył się do pozostałych niecierpliwił się.
Chciał już wrócić na zamek.
Widząc jego niezadowolenie
podszedł do niego ojciec.
- Powinieneś podziękować Lordowi
Tyrwellowi – powiedział surowo – dzięki niemu żyjesz.
Arrin nie wierzył w to, co
usłyszał.
- Nigdy – odparł – zabił mojego
urodzinowego łosia.
- Nie bądź głupi! – ton i siła
głosu ojca sprawiły, że wszyscy odwrócili się w ich kierunku. Ojciec jednak nic
sobie z tego nie robił. – Nie przynoś mi znowu wstydu. Nie dość, że prawie zostałeś
stratowany na śmierć, to teraz zachowujesz się jak tępy bachor. Wstyd mi, że
jesteś moim synem – dodał, odwrócił się i odszedł do pozostałych, którzy
udawali, że niczego nie słyszeli.
Arrin był przyzwyczajony do
takich obelg, słyszał je już nie raz.
Naprawdę żałował, że nie udało mu
się pokazać dzisiaj z dobrej strony. Ojciec był wściekły, a to pewnością
oznaczało co najmniej rok spędzony bez wychodzenia z zamku. A to wszystko przez tego urzędasa Lorda
Tyrwella!
Wracał do miasta w okropnym
humorze. Chociaż był przyzwyczajony od takich słów od ojca bardziej martwił się
tym, że nie dał rady pokonać zwierzaka, choć miał świetną okazję, zanim zjawił
się gburowaty wąsacz.
I Nagle doznał olśnienia.
To wszystko przez ojca ! To on kazał mi
używać tego okropnego łuku, wiedział, że nie umiem nim strzelać. Wszystko po
to, żeby móc się na mnie powściekać. On to uwielbia – wściekł się jeszcze
bardziej - Nienawidzę go!
Od tej chwili Arrin postanowił
nie odzywać się do ojca, aż do czasu kiedy będzie to naprawdę niezbędne. Szedł
dalej z tyłu całej grupki i patrzył jak mężczyźni dźwigają martwe zwierze.
Spotkali się na skraju lasu ze
strażnikami przy koniach. Załadowali łosia do powozu (druga grupa na szczęście
upolowała tylko lisa i dwa króliki) i ruszyli z powrotem.
Wjechali do miasta jakby wracali jako
bohaterzy z wygranej wojny. Lord Pretrian i Lord Tyrwell jechali na czele
uśmiechając się i machając do tłumu, mieszkańcy pod nogi rzucali kwiaty
i wiwatowali, zupełnie jak wcześniej. Była to dla nich nie lada rozrywka. Arrin jechał na tyłach zaraz za Ser Ritlonem
Śmiałym.
Przejechali przez miasto i wjechali
na brukowaną drogę do zamku.
Gdy dojechali na miejsce wszyscy zsiadali z koni w dobrych
nastrojach. Dało się słyszeć nieustające pochwały i gratulacje dla Ser
Tyrwella.
Ile można się podlizywać? – myślał Arrin ze złością.
Aby nikogo nie słuchać odprowadził
w samotności konia do stajni i przypomniał sobie, że musi oddać zbroję do
kowala. Mimo tego, że nie chciał z nikim rozmawiać musiał iść.
Zostawił grupę wojowników nic nie
mówiąc. Mało kogo obchodziło co robił w zamku. Ojciec wiedział, że jego syn nie
jest w stanie sam opuścić twierdzy, więc wewnątrz Arrin miał całkowitą
autonomię.
Przeszedł kamiennym korytarzem
wprost na mały dziedziniec, minął zbrojownie i doszedł do kuźni.
- Witaj, chłopcze – przywitał go
Derr, kiedy wszedł do środka– ile niedźwiedzi zabiłeś?
- Żadnego – odparł cicho
zrzucając tarczę na drewniany blat. Derr właśnie polerował miecze.
Stary kowal odłożył szmatkę i
oręż, wstał i podszedł do drzwi na zaplecze. - Mam coś dla ciebie, czekaj tu –
powiedział z uśmiechem, po czym wyszedł.
Arrin w międzyczasie zdążył zdjąć
strój i ułożyć broń na wieszakach. Derr był prawdziwym specem od pięknej broni,
lub pancerzy. Miał do tego smykałkę.
Po chwili kowal wrócił z dość
długim pakunkiem w rękach.
Spodziewał się miecza. Wiedział,
że Derr ma naprawdę niezłe wyroby godne samego Najwyższego i Dziedzica. W końcu
nie byle kto zostaje kowalem na dworze. Srebrna zbroja z laurowymi
wykończeniami, którą miał dziś na sobie
też była jego dziełem.
- Odpakuj - powiedział Derr, podając mu pakunek z ciepłym uśmiechem.
Podniecony Arrin, zapominając o
wcześniejszych przykrościach szybko rozerwał szary materiał. Uwielbiał
prezenty.
Z opakowania wyciągnął broń. Lecz
nie był to miecz. Klinga była zbyt cienka, a rękojeść była za krótka. To jakiś
rodzaj szabli, która mogłaby wydawać się ładna, gdyż była naprawdę pięknie
wykonana., ale nadal była dość… stara.
- I jak ci się podoba ? – zapytał
uradowany kowal.
- Jest… zabytkowa – powiedział
bez przekonania - Wspaniała robota, dziękuje – dodał zawiedziony.
Rękojeść, która przedstawiała
liście owijające się na granatowych kryształach mogła naprawdę zachwycić, lecz
dla Arrina było to zbyt mało. Ten oręż był dla niego po prostu niepasujący.
Już postanowił: Nie ma zamiaru używać tej
broni. Nie jest godna dziedzica. Bardzo się zawiódł.
- Cieszę się – odpowiedział Derr,
który nie zauważył obojętności na jego twarzy – to koncerz mojego ojca. Koncerzem
raczej nakłuwa się przeciwnika jadąc na koniu. Skróciłem Ci go, żebyś mógł
walczyć w ręcz i dodałem parę ozdóbek. Wziął oręż i pokazał mu klingę.
Następnym razem poproszę go o wspaniały miecz, godny Dziedzica, żeby
znowu nie popełnił dziecinnego błędu. Jak mógł być tak głupi?!
Podziękował raz jeszcze kowalowi
i poszedł do swojej komnaty obmyć się i przebrać. Dziś wieczorem miała być
uczta, nieoficjalnie na jego cześć.
Pewnie uczta zmieni się w ucztę Lorda Tyrwella – westchnął - To szczerze najgorszy dzień w moim życiu.
Arrin zmienił przepoconą skórę na
granatową przeszywanicę ze srebrnymi elementami. Polubił bardzo te kolory. Postanowił właśnie, że w przyszłości zmieni
rodowe barwy rodu Atrenisów.
Położył się na łoże, wziął księgę
do ręki i odszukał stronę, na której skończył poprzedniego dnia. Był to duży
tom o historii Dwurzecza z dokładnym opisem większości bitew i ciekawostek.
Czytał dużo w każdej wolnej chwili, a wolnego czasu miał sporo.
Właśnie studiował fragment o
szturmie na Rangehall, kiedy rozległo się puknie. Do komnaty wszedł jeden ze
służących.
- Lord Najwyższy chce cię widzieć
na uczcie, Paniczu – powiedział tylko.
Panicz. Wzdrygał się na dźwięk tego słowa.
Arrin niechętnie opuścił Dowódcę
Straży Rangehall, który odpierał atak na miasto. Nie miał także ochoty widzieć
się z ojcem, którego po dzisiejszym dniu miał już dość.
Pewnie będę musiał dziękować Lordowi Tyrwellowi – myślał z
niepokojem
Służący zaprowadził go do Sali
Jadalnej. Sala nie była duża, gdyż
służyła wyłącznie do codziennych posiłków, a zwykle na dworze nie było dużo
gości. W przeciwnym wypadku większe uczty wyprawiano w Sali Tronowej. Stały tam
cztery krótkie stoły ustawione prostopadle do jednego długiego, przy którym
siedział Najwyższy i jego najbliższa świta. Było tam także miejsce dla Dziedzica,
jednak Arrin nie lubił tam siedzieć.
Wolał spożywać słuchając historii przyjezdnych – jeżeli tacy akurat się
znajdowali na zamku – albo po prostu jakichś informacji z miasta. Wszyscy
zdążyli się już do tego przyzwyczaić. Dzisiaj usiadł na ławie zaraz obok drzwi
do Sali. Nie chciał z nikim rozmawiać.
Powoli jedząc zerknął na władcę.
Siedział pogrążony w rozmowie z jednym z Lordów północy, który niespodziewanie
odwiedził go w jakiejś ważnej sprawie. Lord Tyrwell, siedzący po jego prawicy wprost
rzucał się w oczy. Nie zdjął bowiem swojej potężnej zbroi, przez co chyba
chciał pokazać, że to on tryumfował dziś w lesie.
Zabierać zdobycz komuś, w jego urodziny. Wspaniały, szlachetny wyczyn.
Gratuluję – wyśmiewał go Arrin w myślach
Mocno gestykulując opowiadał
jakąś historię trzem rycerzom nad którymi górował. Prawdopodobnie chciał
pokazać, że brał czynny udział w całej historii.
Pozer.
Po drugiej stronie Sali Ser
Ritlon i jeden ze służących śmiali się z dowcipu, któregoś z towarzyszy.
Arrin postanowił, że do nich
dołączy, lecz zanim zdążył wstać kto go zagadnął.
- Chłopcze – mężczyzna obok niego
mówił dość głośno przez hałas w Sali – to ty jesteś synem Lorda Pretriana
? - Arrin kiwnął głową - Kartel, zobacz
no to następca – zawołał stukając w plecy Lorda po swojej prawej który był
zajęty wznoszeniem toastu.
- Jestem Lord Prester – rzekł – Przyjeżdżam
z Torsell z wiadomościami. Słyszałem że udało wam się polowanie. Jak ci się
podobało chłopcze ? Pierwszy raz od dawna poza zamkiem, prawda?
Arrin nie chciał mówić o Lordzie Tyrwellu i łosiu. W ogóle nie miał
ochoty nic mówić.
- Tak, podobało mi się - odparł
bez wyrazu
Dwaj siwowłosi, dość starzy
mężczyźni zbliżyli się do niego. Gdyby nie jego dzisiejszy nastrój, mógłby się
od nich wiele dowiedzieć, w tej chwili wolałby jednak pozostać w spokoju.
- Trzeba Ci wiedzieć chłopcze –
mówił jeden z nich – że Lord Tyrwell to wspaniały wojownik.
Arrin ścisnął pięść. Znowu o nim?
- Tak! – wtórował mu drugi – Czy
to prawda, że rzutem topora zabił zwierzaka?
- Tak słyszałem – rzucił krótko
Arrin.
- To może jego zapytamy? - mężczyzna wyprostował się i spojrzał w
stronę stołu Najwyższego - Lordzie Tyrwell – zawołał – Chodź, napij się z nami!
Arrinowi serce zabiło mocniej.
Nie mogli zrobić nic bardziej głupiego. Lord Tyrwell siedzący przy stole
Najwyższego spojrzał na Arrina i Lordów, po czym przeprosił ludzi, z którymi
rozmawiał i z uśmiechem podszedł do ich stołu.
- Z przyjemnością się napije – rzekł
siadając na ławie. Następnie zwrócił się do Arrina – Wzniesiesz z nami toast,
chłopcze ?
- Nie powinie … - zaczął Arrin
ale przerwał mu Lord Prester.
- Za udane polowanie na urodziny
– krzyknął wciskając mu kielich w dłonie.
Skosztował wina i ledwo
powstrzymał się od wyplucia. Było kwaśne a zarazem gorzkie, poza tym zostawiało
dziwne pieczenie w gardle. Mimo to pociągnął następny łyk. Nigdy wcześniej go
nie próbował, ponieważ ojciec surowo mu zabronił. Teraz jednak nie dbał o to.
Dzisiaj miał gdzieś jego zakazy, poza tym miał już czternaście lat.
O dziwo nie tylko ich czwórka
wznosiła toast. Prawie połowa Sali stała z kielichami krzycząc słowa.
Nagle czyjaś ręka pojawiła się na
ramieniu Arrina.
- Udane polowanie ? – usłyszał
głos ojca – Mój syn prawie zginął przez swoją głupotę. Całe szczęście, że
Tyrwell był na miejscu – przeszył Arrina srogim spojrzeniem - To był błąd
wychodzić znowu z zamku. Nie umiesz jeszcze wielu rzeczy. Nie jesteś gotowy na…
Arrinem wstrząsnęła wściekłość.
Odepchnął dłoń ojca i wstał.
- Jak mam się nauczyć walczyć
jeżeli tłukę tylko słomianą figurkę na dziedzińcu?!
W Sali zrobiło się zupełnie cicho, ale Arrina
to nie powstrzymało.
– Uważasz, że możesz…
Ojciec uderzył go w twarz z taką siłą, że prawie przewrócił się na stół.
- Ja wiem co dla Ciebie
najważniejsze, dziecko ! – zagrzmiał – Nie waż się krytykować moich czynów. Jeszcze
mi kiedyś podziękujesz. Powinieneś być wdzięczny Bogu, że jesteś synem wysoko
postawionego człowieka, bo na ulicy, czy w chlewie długo byś nie pożył! Gastner
– zawołał do jednego z Lordów - odprowadź
panicza do komnaty, nie będzie już jadł.
W okropnym nastroju Arrin opuścił
komnatę i wraz z Lordem Gastnerem przeszli
przez cały zamek w ciszy, aż do jego komnaty.
- Powinieneś bardziej zważać na słowa, chłopcze – skarcił go mężczyzna
przed drzwiami.
Arrin nic nie odpowiedział. Łzy spływały mu po
policzkach. Wszedł do pokoju, trzasnął drzwiami, rzucił się na łóżko i płakał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz