Dla kogo są Leworęczni

Denerwują Cię przewidywalne historie, wyidealizowane postacie i świat, w którym zawsze zwycięża dobro?


Masz ochotę na ciekawą powieść, pełną intryg i zaskakujących wątków, napisaną w przystępnym stylu, z ciętym humorem i bez nużących opisów, opartą na wartkiej, dynamicznej fabule?


Żądasz rozwoju akcji, bez długiego czekania i powolnych wstępów?


Jesteś fanem książek typu Władca Pierścieni, Gra o Tron, uwielbiasz sesje D&D, Warhammera, a może po prostu całymi dnia katujesz kompa Skyrimem, czy Wiedźminem?



Ta powieść jest dla Ciebie.

Czym są Leworęczni?

Leworęczni to historia dwóch postaci, których przygody wzajemnie się przeplatają. Choć Arrina – nastoletniego Dziedzica, syna Władcy Miasta – i Galthara – łotra wyjadacza, mistrza włamań po trzydziestce – dzielą tysiące kilometrów, ich losy splatają się i oddziaływają na siebie nawzajem, zmieniając przy okazji sytuację całej krainy. Łączy ich bowiem wspólny cel.


Nie będzie spoilerów, więc zacznij czytać i dowiedz się jaki!

sobota, 30 maja 2015

Rozdział 2. - Arrin

Stukot końskich kopyt na bruku mieszał się z gwarem i wiwatami w jedną chaotyczną całość. Tłum, który ich powitał zaraz za murem zewnętrznym był olbrzymią mieszaniną kolorów i hałasu. Kobiety, dzieci, a rzadziej mężczyźni  – szczęśliwcy stojący w pierwszych rzędach - rzucali pod końskie nogi płatki kwiatów. Na ich twarzach widniały uśmiechy.
Patrząc na tych wszystkich mieszczan Arrinowi łza zakręciła się w oku, jednak szybko ją przetarł. Nie chciał, żeby ktoś zauważył, że Dziedzic płacze.
Jadąc jako czwarty w kolumnie zaraz za strażnikami i ojcem machał do wiwatującego tłumu, a oni odpowiadali mu tym samym.
         Z trudem powstrzymywał uśmiech chcąc wyglądać wyniośle – jak ojciec. Jednak jego wzrok był żywy i chłonął każdy, nawet najmniejszy fragment miasta.
         Strażnicy Najwyższego torowali drogę ich kolumnie przez brukowane ulice Tressport. Zmierzali do głównej bramy, aby następnie wyjechać z miasta i udać się na polowanie. Był to urodzinowy prezent na czternaste urodziny Arrina, który sprawił mu ojciec. Chłopiec nie mógł wymarzyć sobie niczego lepszego.
         Lord Pretrian Atrenis był tego dnia ubrany bardzo dostojnie. Srebrna, dość ciężka zbroja z herbem rodu – orłem – na piersiach, którą zakładał tylko na specjalne okazje wyglądała przewspaniale mieniąc się w słońcu. Na plecy zarzucił szarą pelerynę, która opadała na tył grzbietu jego białego ogiera. Nie miał tego dnia Diademu Najwyższego. Według niego na polowanie był zbędny.
         Arrin, jak na Dziedzica przystało, również prezentował się godnie. Ojciec pozwolił mu wybrać jedną z mniejszych zbroi z zamkowej kuźni, co miało być kolejnym prezentem. Zdecydował się na - również srebrny, jednak o wiele lżejszy - pancerz, zdobiony metalowymi liśćmi laurowymi wijącymi się po bokach gładkiej, wypolerowanej powierzchni.

         Trzeba było przyznać, że zachowanie ojca było nie do końca normalne. Zwykle był ostry, zimny i surowy, jeżeli chodziło o wychowanie syna. U Lorda Pretriana na wszystko było trzeba ciężko zapracować, więc możliwość wyjazdu
na polowanie, czy nawet wybór zbroi z zamkowego magazynu była dla Arrina zastanawiająca, a nawet podejrzana. Przyzwyczaił się do tego, że wszystko było zabronione. Lecz miał swoją teorię, dotyczącą tego, co może być przyczyną zachowania władcy:
         Kończył dzisiaj czternaście lat, co oznaczało, że za dwa lata wkroczy w wiek dorosły i – zgodnie z prawem południa - będzie mógł sam decydować o swojej dalszej przyszłości. Podejrzewał, że ojciec w końcu przejrzał na oczy i postanowił wprowadzić swego syna w dorosłe życie.
         Choć był Dziedzicem, bardzo rzadko opuszczał zamek. Ojciec nie chciał mu wytłumaczyć dokładnie dlaczego tak jest, ale Arrin na zamku spał, jadł, ćwiczył jazdę konną, walkę na miecze, strzelanie z łuku oraz uczył się historii i geografii Dwurzecza. Ostatni raz „na zewnątrz” był dwa lata temu, kiedy umarł jeden z Lordów z Rady Południa. Udali się wtedy z ojcem na pogrzeb do jednej z Świątyń w mieście, aby oddać hołd zmarłemu. Mimo przykrego powodu wyjazdu, Arrin był wtedy równie szczęśliwy jak dzisiaj. Ciągłe życie w tym specyficznym uwięzieniu wytworzyło w jego osobie przeraźliwą rządzę poznawania, którą mógł zaspokoić tylko w momentach, kiedy wychodził zamku.
         Jednak swoje cierpienie cierpliwie odczekał, co w końcu zaowocowało zmianą. Dzisiejszy dzień jego urodzin, w którym wyjeżdżał „na zewnątrz” bez konkretnego powodu, był dla niego zwiastunem lepszych czasów.

Znowu był tutaj, na ulicach miasta. Podziwiał każdy najmniejszy fragment świata i strasznie się tym cieszył. Podobne obrazki znał tylko z obrazów lub książek, albo mógł je sobie wyobrażać słuchając opowieści innych ludzi.
Marzyły mu się podróże. Jego marzeniem było porzucenie nudnego życia w twierdzy i wyruszenie na podróż pełną przygód, jako wędrowny rycerz. Historie, które wyczytywał w książkach, lub słyszał czasem od przyjezdnych intrygowały go na tyle, że zrobiłby wszystko, aby porzucić to, do czego przywykł.
Nadal był jednak świadomy swoich obowiązków miasta. Jako jedyny potomek Najwyższego był w tym momencie bezpośrednim pretendentem do Tronu w Tressport.
Był pierworodnym synem, jedynakiem Lorda Pretriana i raczej nie zanosiło się na zmianę. Z tego co wiedział, matka zmarła przy porodzie i od tamtego czasu jego ojciec żył samotnie. Nie wiedział o niej zbyt wiele, ponieważ ojciec za każdym razem wściekał się, gdy o nią zapytał. Przestał to robić już dawno, sam wymyślając sobie przyczyny jej śmierci, lub przeszłość.
Właśnie dlatego nie lubił rozmawiać z ojcem. Za każdym razem, gdy dochodziło do konwersacji (już dawno nauczył się, żeby ograniczyć je do minimum) władca patrzył na niego z góry. Często się także wściekał, przez co budził do siebie wstręt chłopca.
Lecz tak, jak ojciec nigdy nie uważał go za pełnoprawnego mężczyznę, tak wyglądało na to, że teraz wszystko miało ulec zmianie.
Tego dnia była idealna okazja, żeby pokazać ojcu, że nie jest już byle kim. Pokazać, że dorósł już na tyle, że nie trzeba trzymać go w zamku przez dziesiątki miesięcy. Pokazać, że jest godny bycia Dziedzicem.
Naprawdę chciał zaimponować ojcu. Choć nie lubił z nim rozmawiać, marzył o tym, aby choć raz go doceniono. Chciał usłyszeć od ojca, że jest z niego dumny, że w końcu coś dobrze zrobił.  Dlatego teraz, gdy jechali na polowanie, oprócz tego, że rozmarzony Arrin chłonął błogie chwile wolności, wiedział także, że musi zrobić jedno. Zabić zwierzaka.
Podobno celem ich wyprawy miał być dzik. Tak usłyszał w zamku.
Lecz jemu było wszystko jedno. Dzik, niedźwiedź, wilk, jeleń. Cokolwiek… Chciał to zabić, aby pokazać wszystkim, że potrafi. Chciał, żeby mówili. Żeby podziwiali.
Przed wyjazdem dostał z magazynu cały ekwipunek na polowanie. Oprócz pięknej, lekkiej, srebrnej zbroi i miecza (tym razem bez zbędnych ozdóbek), ojciec wręczył mu do ręki tarczę i długi łuk, którym jeszcze nigdy nie strzelał.
- Prawdziwy mężczyzna musi umieć się posługiwać prawdziwą bronią,  – rzekł, gdy Arrin stwierdził, że poradzi sobie bez tarczy i z krótkim łukiem.
Nie lubił tarcz. Tarcze tylko go spowolniały. On lubił szybkość  i uniki. Jednak bez większej kłótni przyjął ją od ojca.
Jeżeli chodzi o łuk, to postanowił, że dzisiaj stanie się mężczyzną i ustrzeli zwierze, które spotka właśnie z tego łuku. Nie tego małego - dla chłopców - lecz dużego i ciężkiego - dla mężczyzn.
W końcu , po długim czasie powolnego przeciskania się przez tłumy roześmianych gapiów dotarli pod główną bramę miejską. Czekali tam na nich dwaj mężczyźni ubrani w czarno zielone stroje.
- To dla nas zaszczyt Lordzie Najwyższy – przywitali ojca Arrina
- Dziękuje Ci, Lertasie – odrzekł krótko Lord Pretrian   zatrzymując konia przed nimi. Arrin zrobił to samo.
Odczekali chwilę, pozwalając dołączyć pozostałym do ich grupki, po czym bramy otwarto i przed nimi ukazała się zielona równina.
Podniecony Arrin rozejrzał się po raz ostatni po miejskim placu pełnym gapiów. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych, że w końcu mogą zobaczyć Dziedzica. Wcale im się nie dziwił.

Wyjechali, a ich oczom ukazała się płaska, rozległa zielona równina ograniczona tylko ciemnym lasem na horyzoncie.
Arrin nie mógł się powstrzymać. Zbyt wiele czasu spędził na jeździe w kółko na zamkowym dziedzińcu, żeby teraz nie skorzystać z okazji. Ruszył przed siebie gnając bo murawie, pierwszy raz w swoim życiu. Uczucie wiatru we włosach i swoistej wolności było dla niego wspaniałe. Nigdy jeszcze nie jechał tak szybko.
          Jako pierwszy dojechał do skraju lasu. Nie chciał jednak czekać na pozostałych, więc wrócił powrotem do nich, aby następnie zawrócić i znowu pogalopować w stronę lasu.

Tego ranka powiedział Derrowi o swoim planie na polowanie.
Derr był kowalem na zamku i zarazem jedynym oknem na świat jakie chłopiec miał w zamku. Można powiedzieć, że był jego jedynym przyjacielem z którym mógł normalnie porozmawiać. W twierdzy nie miał rówieśników do zabawy. A nawet jeśli tacy by się znaleźli ojciec na pewno nie pozwoliłby mu zajmować się takimi błahymi sprawami jak gra w chowanego, lub berka.
 Zabawy są dla dzieci, a ja już nie jestem dzieckiem – tym razem przyznał mu rację w duchu - Ojciec ma słuszność.
Kowal stwierdził, że jest już na tyle dobrze wyszkolony, że z pewnością poradzi sobie z tym, co spotka. Z tymi słowami w głowie wkraczał do lasu.

Drzewa były dość stare i gęste a w im głębiej tym robiło się ciemniej.
Wyglądało to dość strasznie, zwłaszcza dla kogoś kto lasy znał tylko z opowieści starego kowala.
Lecz Arrin postanowił nie okazywać strachu.
         Przecież to nie wypada Dziedzicowi – tłumaczył sobie.
I gdy wjechali głębiej, las stracił swój przeraźliwy wygląd. Słońce prześwitujące przez korony drzew dawało naprawdę przyjemne światło i wszystko wyglądało tak jak na wspaniałych kolorowych obrazach na zamkowych korytarzach.
Po jakimś czasie drzewa zrobiły się tak gęstsze, że jazda na koniu stała się szczególnie uciążliwa.
- Stop! – zawołał w końcu ojciec Arrina– tutaj zostawimy konie   - powiedział zsiadając i podając lejce dowódcy strażników – Strażnicy ich przypilnują, a my chodźmy coś upolować.
Było ich łącznie czternastu, wszyscy na koniach z jednym powozem na zdobycze. Arrin z ojcem, dwaj łowcy, trzech strażników miejskich oraz siedmiu Lordów lub wojowników zaprzysiężonych Tronowi Południa. Strażników zostawili przy koniach i ruszyli grupą na północ.
Arrin szedł tuż obok ser Ritlona Śmiałego -  najwspanialszego rycerza o jakim kiedykolwiek słyszał i miał szczęście poznać go osobiście. Na Południu krążyły o nim zapierające dech w piersiach historie, a wszystkie służące na zamku potajemnie się w nim podkochiwały. Ser Ritlon Śmiały był młodym i przystojnym rycerzem, ale oprócz tego świetnie władał mieczem i kopią. Przyjechał specjalnie na wezwanie Lorda Pretriana jako wasal Tronu Południa i nie szczędził Arrinowi życzeń urodzinowych. Jako jeden z nielicznych wśród starszych był dla Arrina bardzo miły i nie traktował go z góry.
- Już niedługo – mówił mu dziś rano – Już niedługo gdy dorośniesz zabiorę cię na wyprawę. Będziemy spać, jeść i ćwiczyć razem. Wyszkolisz się na tyle, że w razie wojny jako pierwszy będziesz jechał obok mnie w szeregu.
Dla Arrina taka myśl była wprost nie do wyobrażenia. To, że już za dwa lata, kiedy osiągnie wiek męski będzie mógł bez problemu wyruszyć z Ser Ritlonem nawet na bitwę przyprawiała go o dreszcze podniecenia.
Oprócz podziwiania ser Ritlona Arrin rozglądał się po lesie. Zapamiętywał każdy zapach i obrazek, który dostrzegł, w razie, gdyby podobna okazja miała się prędko nie nadarzyć.

Kiedy tak szli wśród mchów jego uwagę przykuł dziwny znak. Na niewielkiej polance na ziemi widniało dość duże, czarno szare koło popiołu. Nie mógł przejść obok tego obojętnie.
- Ojcze – zawołał zwalniając. Lord Pretrian odwrócił się patrząc na niego srogim wzrokiem jednak to go nie przestraszyło. Specjalnie zwrócił się do ojca, aby otrzymać pochwały za swą spostrzegawczość bezpośrednio od niego – Czy to jakiś mroczny kult? Co to za znak?
Wszyscy naokoło stanęli i spojrzeli na zadowolonego Arrina.
- To ognisko, synu – odparł sucho ojciec – Pełno tu rabusiów i dezerterów. Nie przynoś mi wstydu i nie pytaj o takie bzdury. Tracimy czas.  W drogę!
Arrin zasmucił się i postanowił się nie odzywać. Ojciec miał hopla na punkcie honoru i godności, a on wcale nie chciał go denerwować. Słowa o przynoszeniu wstydu słyszał już setki razy, więc i te nie poruszyły go bardziej. Ale nagle, gdy pozostała część grupy ruszyła do przodu zauważył coś jeszcze. Kolejny raz nie mógł się powstrzymać. W drzewo zaraz obok pozostałości po ognisku wbita była ciemna strzała z czarnymi piórami.
- Ojcze, ale to chyba nie strzały ludzi, prawda ? – zapytał podchodząc do drzewa.
Tym razem nie przyniósł wstydu rodowi Atrenisów. Wszyscy byli zaskoczeni, bo faktycznie Dziedzic miał rację.
- To strzała orków – powiedział jeden z łowców podchodząc bliżej – zielone skurwysyny kręcą się po całym świecie zmierzając do Torsell. Podobno tamtejszy Najwyższy zbiera sobie armie zielonych.  Może jakichś spotkamy, byłoby wesoło– dodał i splunął.
- Ja tam bym nawet nie tknął takiego – zaśmiał się Ser Ritlon Śmiały – cuchną gorzej od końskiego gówna!
Ruszyli dalej, a Arrin rozmyślał o orkach. Derr tylko raz o nich wspominał, kiedy mówił że orkowie to bezlitośni barbarzyńcy, którzy nie mają za krzty honoru i serca. Nie należy nawet z nimi rozmawiać, jeżeli w ogóle umieją cokolwiek powiedzieć, bo z tego wynikają tylko kłopoty. Jeżeli się takiego orka spotka, najlepiej uciekać, bo nie wiadomo, co takiej kreaturze wpadnie do jej małej głowy. Podobno uwielbiają ludzkie mięso

Ćwierkanie ptaków nadal było dla niego nowością a każdy dźwięk łamania gałązki czy lekki szmer wiatru ogromnym podnieceniem. Arrin od razu był gotów wyciągnąć miecz i walczyć. Napięcie, które towarzyszyło mu podczas tej wyprawy budował już od paru dni, kiedy ojciec zawiadomił go, że zamierza zabrać go poza mury miasta w dzień urodzin.
- Stop! – usłyszał nagle ostry głos Najwyższego.
Znajdowali się na małej polance i Arrin zastanawiał się nad tym jak drzewa w lesie tworząc polany, zagajniki i bory.
- Łowca coś znalazł – powiedział głośno Lord Pretrian.
Wszyscy stanęli wokół klęczącego mężczyzny w zielonym płaszczu który wskazywał na małe wgniecenie między trawami.
- Coś dużego, idzie powoli gdzieś w tamtą stronę – machnął ręką.
-Świetnie , rozdzielmy się – powiedział władca wstając – Ser Tarlan i Lord Tyrwell, łowca Lertas, Arrin i ja pójdziemy tędy – zawołał machając ręką na prawo  – Reszta tam – machnął w drugą stroną  – powodzenia.  
Obie grupy wymieniły pozdrowienia i rozdzieliły się. 
Arrin ubolewał nad tym, że nie będzie polował z wesołym ser Ritlonem.
Lord Tyrwell ze swoim wielkim krzaczastym wąsem i brwiami - mimo, że w potężnej płytowej zbroi i dwoma toporkami mógł wyglądać groźnie - był potwornie nudny. Nie dziwiło go więc, że ojciec wybrał właśnie jego.
Drugiego rycerza nie znał. Ser Tarlan był ciemnoskórym wojownikiem, więc musiał przypłynąć gdzieś ze wschodu. Był ubrany w lekką skórzaną kurtkę która nie krępowała jego ruchów i nadawała się na polowanie, w przeciwieństwie ciężkiej zbroi wąsatego Lorda Tyrwella, który ledwie mógł w niej iść, a co dopiero biegać.
Obaj mężczyźni nie złożyli mu urodzinowych życzeń, więc Arrin postanowił się do nich w ogóle nie odzywać. Jeżeli sami nie byli w stanie przestrzegać etykiety, nie byli godni słów Dziedzica.
W przyszłości powinni paść na kolana i błagać o litość, jeżeli wciąż będą chcieli utrzymać sojusz z Tronem Południa.
Ruszyli w drogę, na północny wschód.
 Łowca nie powiedział nic o dziku. „Coś dużego” mogło oznaczać bardzo wiele. Mimo to, Arrin się nie przejmował.  Ostatnio pokonał nawet służącego, który był trzy lata starszy, więc pewny siebie kroczył przez las.
Szli dość długo mijając mnóstwo drzew liściastych, aż w końcu łowca przystanął spoglądając w ziemię.
- To łoś – rzekł cicho – i to niedaleko.
- Pośpieszmy zatem! – zawołał Lord Pretrian ruszając na przód – Tylko cicho.
W miejscu w którym byli było ciemniej niż przedtem. Słońce tylko gdzieniegdzie przebijało się przez gałęzie drzew. Łoś miał więc małe szanse na dostrzeżenie ich małej grupy, a szczególnie łowcy, który w swoim stroju był ledwo widoczny nawet z małej odległości.
Mijali kolejne drzewa, coraz starsze, coraz mroczniejsze, a im dalej wchodzili w las tym robiły się także bardziej pomarszczone i powyginane. Puszcza była ogromna. Wielka i niezbadana ciągnął się daleko we wszystkie strony świata. Arrin dokładnie przestudiował mapę zanim wyruszył na polowanie. Wiedział gdzie może spodziewać się rzeczek, wzniesień i kamiennych ostańców, teraz jednak to się nie liczyło.
Łoś był przed nimi.
Poruszali się najciszej jak tylko mogli. Słychać było tylko odgłosy ciężkich zbroi Lorda Pretriana i Tyrwella. Arrin próbował naśladować łowcę i ciemnoskórego wojownika którzy poruszali się bezszelestnie.
Nagle usłyszeli rozmyty, niesiony przez echo, niewyraźny krzyk gdzieś daleko z zachodu.
- Niemożliwe, żeby zaatakował ich łoś – powiedział spokojnie łowca - Jest tuż przed nami. Ruszajmy!
Szli jeszcze chwilę rozmyślając o sposobach pokonania zwierzaka. Wyglądało na to, że łoś nie miał szans przed nimi uciec i było tylko kwestią czasu, aż w końcu je dopadną. Arrinowi na tę myśl serce biło mocniej.
Jeszcze tylko chwila i będę mógł się z nim zmierzyć.
Doszli do kolejnej polany. Słońce w tym miejscu bez problemu przebijało się przez konary drzew i mocno biło po oczach.
Arrin przysłonił sobie twarz ręką, aby lepiej widzieć.
- Widzicie go? – zapytał cicho łowca podchodząc chyłkiem do linii drzew.
Na pierwszy rzut oka nic nie zauważył. Z krzywą miną rozglądnął się nerwowo dwa razy, aż w końcu go zobaczył. Wielki brązowy zwierzak z olbrzymimi rogami stał po drugiej stronie polany odwrócony do nich zadem. Był większy, niż te na obrazach w zamku. Dużo większy.
Przełknął ślinę
Patrząc  na ogromne rogi zwierzaka pomyślał, że podczas szarży nie miałby szans. Załamał się nad swoimi nikłymi umiejętnościami spuszczając głowę. Ale za chwile przypomniał sobie, że jest już prawie mężczyzną, najlepszym wojownikiem na zamku w swoim wieku, godnym walczyć u boku nawet Ser Ritlona Śmiałego i nie wie co to strach.
Dam radę – pomyślał.
Wyciągnął powoli miecz i ruszył do ataku.
- Nikt się nie rusza! – rzucił dobitnie ojciec.
Arrin stanął zmartwiony. Łowca dobył łuku i naciągnął strzałę.
- Strzelam – poinformował ich szeptem
Arrin już chciał zawołać, ale ojciec powstrzymał go morderczym spojrzeniem.
W czterech patrzyli jak Lertas celuje do ogromnego zwierzaka. Łowca czekał tak długo (według Arrina zbyt długo), że chciałoby mu się powiedzieć, aby w końcu strzelił.
Nagle puścił cięciwę. Arrin nie miał pojęcia, że strzała jest taka głośna, albo , że leci tak szybko. Na treningowym dziedzińcu wszystko było zupełnie inne.
Chybił o cal. Strzała przeleciała zaledwie kawalątek nad tułowiem łosia. Ku ich nieszczęściu zwierz zorientował się, co się dzieje. Odwrócił głowę i spostrzegł ich. Arrin był pewny, że zaatakuje, lecz ten odwrócił się, dał długiego susa i zniknął wśród drzew.
- Za nim ! – krzyknął myśliwy wstając – tylko spokojnie.
Nie trzeba było im dwa razy powtarzać. Wszyscy rzucili się w pogoń za łosiem. Arrin był najmłodszy, najlżej ubrany i przez to najszybszy. Od razu wyprzedził pozostałych i jako pierwszy przebiegł przez polane i wkroczył w ciemny las.
Był zły. Zły na łowcę, że był tak głupi, żeby zmarnować świetną okazję na pokonanie zwierza. Zły na ojca, że pozwolił temu strzelać. Zły na siebie, że nie przeciwstawił się ojcu
 Następnym razem będę wiedział.
Ale teraz najistotniejsze było dogonienie łosia.

Nie wiedział ile biegł. Wydawało mu się, że tylko chwilę. Lecz w końcu musiał przystanąć aby złapać oddech. Serce waliło mu jak młot kowalski i czuł, że lekko kręci mu się w głowie.
Stojąc tak z rękami opartymi na kolanach i próbując złapać oddech nagle zdał sobie sprawę, że jest sam. Zupełnie sam. Sam w olbrzymim, niezbadanym lesie.
Momentalnie przeszył go paraliżujący dreszcz strachu.
Postanowił zachować spokój i wstrzymał na chwilę oddech, aby nasłuchać odgłosów swojej drużyny.
Cisza.
Chciał krzyknąć, ale przypomniał sobie że jest na polowaniu, a na polowaniu krzyczeć nie wolno. Pomyślał  o łosiu
Ostatni raz spojrzał w stronę, z której przybiegł.
 Czekać? – pomyślał.
Po chwili jednak zadecydował. Machnął ręką i ruszył w dalszą pogoń za zwierzakiem
Zaczął znowu biec. Tym razem ciszej niż zwykle. Drzewa były gęste i ciężko było zobaczyć cokolwiek dalszej odległości. Mijał krzaki, mchy, porosty. Drzewa liściaste i iglaste. Małe pagórki, wzniesienia, narzuty skalne.  Zeskoczył z małej górki.
 I wtedy go zobaczył.
Brązowy, włochaty zwierzak stojący do niego tyłem, pochylający głowę w przód zdawał się nie być świadomym w jak wielkim zagrożeniu się znajduje.
To, co poczuł było nie do opisania. W jednym momencie przeszył go dreszcz podniecenia, który aż zatrząsł jego rękami. To uczucie zmieszało się ze strachem, który odczuwał przed niepowodzeniem.
A jak się nie uda? Co powie ojciec?
 - Nie. To moja szansa  i ją wykorzystam– zmotywował sam siebie.
W rzeczy samej, była to idealna szansa.
Wbił miecz w ziemie, położył koło niego krągłą tarczę (Po co mi ona?!) i wyciągnął długi łuk. Jeżeli ktoś umiał strzelać z takiego łuku, nie miałby problemów z przebiciem nawet stalowej zbroi z tej odległości, co dopiero z zabiciem łosia.
Arrin raczej nie należał do tych ludzi, ale wierzył w siebie. Najciszej jak tylko umiał wciągnął strzałę z kołczanu, nałożył ją na cięciwę i zaczął powoli naciągać.
Ręka zaczęła go boleć już w połowie. Zacisnął zęby i naciągnął jeszcze kawałek. Gdy strzelał z łuku dla adeptów zawsze trafiał.
- Niedługo zapisze się w historii – pomyślał celując w głowę zwierza.
Puścił cięciwę.
Łuk był za słabo naciągnięty, więc strzała szybko opadła. Ale trafił.
Pocisk, ledwo, ale wbił się w tułów zwierza lekko nad tylną nogą.
Łoś, gdy poczuł strzałę, w amoku zaczął miotać się nerwowo nie wiedząc co się dzieje.
Myślałeś, że uda Ci się uciec? Nie tym razem, stworze.
Arrin postanowił wykorzystać sytuację i szybko wyciągnął drugą strzałę.
W dużym pośpiechu naciągnął łuk i oddał niecelny strzał strzała trafiła w drzewo obok i nawet nie wbiła się w korę.
Łoś odwrócił się w jego kierunku, ale Arrin był już na to przygotowany. Szybko podniósł miecz i tarczę szykując się do odbicia ataku zwierzaka.
Ten ustawił się pyskiem do niego i chwilę później ruszył do szarży. Tego Arrin obawiał się najbardziej. Mimo to nie odsunął się.
Był pewny siebie bardziej niż zwykle. Wierzył, że bez problemu zdoła zabić zwierzaka, jeżeli tylko uda mu się go przechytrzyć. Łoś nabierał prędkości, a on zaparł się nogami o ziemię. Odległość między nimi zmniejszała się momentalnie.
Sekundę później łoś był przy nim. Arrin zamknął oczy i uderzył go tarczą z całej siły, tak jak zawsze sobie wyobrażał. 
O dziwo udało się. Tarcza trafiła łosia, który został odepchnięty na bok z olbrzymią siłą.
W następnym momencie zdał sobię sprawę, że to łoś odepchnął jego.
Upadł na plecy z głośnym gruchotem. Otworzył oczy i okazało się , że leży parę metrów dalej od miejsca w którym stał sekundę wcześniej i upuścił tarcze Nic go jednak nie bolało. Wstał jednym ruchem i był gotowy odparować drugi atak.
Łoś już pędził w jego kierunku. Ustawił się do kolejnego uderzenia.
Jedyne co przeszło mu przez głowę to: Odsunąć się. Zadać cios. Zabić.
Zrobił to.
Kiedy zwierzak był już koło niego, odskoczył w prawo i zadał cięcie, trafiając zwierzaka w tułów. Lecz mimo, że odskoczył, rogi łosia dosięgły go. Potężne uderzenie prosto w policzek, samej końcówki rogu, spowodowało, że Arrin przewrócił się po raz kolejny.
Upadł, a krzyk wyrwał mu się z ust.
Ale momentalnie wstał.
Przez załzawione oczy widział tylko olbrzymi cień zawracający, a następnie znowu pędzący w jego kierunku z narastającym tętentem kopyt.
Zaparł się kolejny raz wyciągając miecz przed siebie Był gotowy na to starcie.
Zamknął oczy wyobrażając sobie swój moment chwały.
Lecz nagle do jego uszu dotarł dźwięk głuchego uderzenia o podłoże.
Otworzył załzawione oczy i spostrzegł leżący przed sobą brązowy cień.
Odetchnął z olbrzymią ulgą.
Udało się! Cięcie dosięgło serca! – pomyślał uradowany, po czym syknął z bólu łapiąc się za piekący policzek. Odrzucił miecz i usiadł na ziemi.
- Stratowany – usłyszał głos ojca – ale żyje. Podniósł głowę w tamtym kierunku i zobaczył trzy cienie na niewielkim wzniesieniu, z którego sam wcześniej zeskakiwał.
Przetarł oczy, a to co zobaczył wstrząsnęło nim bardzo mocno.
Na ziemi przed nim leżał olbrzymi – już martwy – łoś z ledwie wbitą strzałą przy nodze. Lecz ze środka tułowia wystawał potężnie wbity topór, prawie do połowy swojej długości. Topór wąsatego Lorda Tyrwella.
Ojciec i dwaj rycerze zeskoczyli z górki i podeszli do Arrina.
- Wstawaj – zwrócił się do niego ojciec szarpiąc go za rękaw -  Masz szczęście, że Lord Tyrwell tak znakomicie rzuca toporem.
- Jesteś nadmiar łaskawy, Panie – odparł tamten.
Arrin wyrwał się ojcu i nie patrząc na nich kopnął swój leżący na ziemi miecz.
Cóż za zniewaga, żeby zabić komuś urodzinowego łosia!
Koło ojca i Lorda Tyrwella stał  także ten trzeci wojownik który patrzył na martwe zwierze. Wydawał się zasępiony.
Jemu też ktoś ściągnął zdobycz z przed nosa?– myślał wściekły Arrin.
Z nikąd pojawił się łowca
- Oo, wspaniały okaz – ucieszył się.
Mówi, jakby wcześniej nie wpatrywał się w niego, zamiast go zabić…
Arrin pozbierał swoje rzeczy, a mężczyźni wzięli łosia na barki i nieśli go ze sobą. Takiej zdobyczy nie można było zostawić.
- Wracamy na zamek z chwałą! – zawołał dość uradowany ojciec– Gratulacje Lordzie Tyrwell, jesteś bohaterem.
 Lordowi Tyrwellowi ciężko przyszło ukrycie dumy. Na jego twarzy malował się szeroki uśmiech.
Arrin nie mógł na niego patrzeć. Szedł z boku i kopał wszystko co napotkał na drodze. Choć plecy bolały go dość mocno nie zwracał teraz na to uwagi. Nie chciał pokazywać ojcu swojej słabości, po tym, jak kolejny raz zawiódł.
Kiedy jakąś godzinę później spotkali się z resztą grupy wszyscy otoczyli wąsatego Lorda i składali mu gratulacje. Arrin jednak nie przyłączył się do pozostałych niecierpliwił się. Chciał już wrócić na zamek.
Widząc jego niezadowolenie podszedł do niego ojciec.
- Powinieneś podziękować Lordowi Tyrwellowi – powiedział surowo – dzięki niemu żyjesz.
Arrin nie wierzył w to, co usłyszał.
- Nigdy – odparł – zabił mojego urodzinowego łosia.
- Nie bądź głupi! – ton i siła głosu ojca sprawiły, że wszyscy odwrócili się w ich kierunku. Ojciec jednak nic sobie z tego nie robił. – Nie przynoś mi znowu wstydu. Nie dość, że prawie zostałeś stratowany na śmierć, to teraz zachowujesz się jak tępy bachor. Wstyd mi, że jesteś moim synem – dodał, odwrócił się i odszedł do pozostałych, którzy udawali, że niczego nie słyszeli.
Arrin był przyzwyczajony do takich obelg, słyszał je już nie raz.
Naprawdę żałował, że nie udało mu się pokazać dzisiaj z dobrej strony. Ojciec był wściekły, a to pewnością oznaczało co najmniej rok spędzony bez wychodzenia z zamku. A to wszystko przez tego urzędasa Lorda Tyrwella!
Wracał do miasta w okropnym humorze. Chociaż był przyzwyczajony od takich słów od ojca bardziej martwił się tym, że nie dał rady pokonać zwierzaka, choć miał świetną okazję, zanim zjawił się gburowaty wąsacz.
I Nagle doznał olśnienia.
To wszystko przez ojca ! To on kazał mi używać tego okropnego łuku, wiedział, że nie umiem nim strzelać. Wszystko po to, żeby móc się na mnie powściekać. On to uwielbia – wściekł się jeszcze bardziej -  Nienawidzę go!
Od tej chwili Arrin postanowił nie odzywać się do ojca, aż do czasu kiedy będzie to naprawdę niezbędne. Szedł dalej z tyłu całej grupki i patrzył jak mężczyźni dźwigają martwe zwierze.
Spotkali się na skraju lasu ze strażnikami przy koniach. Załadowali łosia do powozu (druga grupa na szczęście upolowała tylko lisa i dwa króliki) i ruszyli z powrotem.


Wjechali do miasta jakby wracali jako bohaterzy z wygranej wojny. Lord Pretrian i Lord Tyrwell jechali  na czele  uśmiechając się i machając do tłumu, mieszkańcy pod nogi rzucali kwiaty i wiwatowali, zupełnie jak wcześniej. Była to dla nich nie lada rozrywka.  Arrin jechał na tyłach zaraz za Ser Ritlonem Śmiałym.
Przejechali przez miasto i wjechali na brukowaną drogę do zamku.
Gdy dojechali na miejsce wszyscy zsiadali z koni w dobrych nastrojach. Dało się słyszeć nieustające pochwały i gratulacje dla Ser Tyrwella.
Ile można się podlizywać? – myślał Arrin ze złością.
Aby nikogo nie słuchać odprowadził w samotności konia do stajni i przypomniał sobie, że musi oddać zbroję do kowala. Mimo tego, że nie chciał z nikim rozmawiać musiał iść.
Zostawił grupę wojowników nic nie mówiąc. Mało kogo obchodziło co robił w zamku. Ojciec wiedział, że jego syn nie jest w stanie sam opuścić twierdzy, więc wewnątrz Arrin miał całkowitą autonomię.
Przeszedł kamiennym korytarzem wprost na mały dziedziniec, minął zbrojownie i doszedł do kuźni.
- Witaj, chłopcze – przywitał go Derr, kiedy wszedł do środka– ile niedźwiedzi zabiłeś?
- Żadnego – odparł cicho zrzucając tarczę na drewniany blat. Derr właśnie polerował miecze.
Stary kowal odłożył szmatkę i oręż, wstał i podszedł do drzwi na zaplecze. - Mam coś dla ciebie, czekaj tu – powiedział z uśmiechem, po czym wyszedł.
Arrin w międzyczasie zdążył zdjąć strój i ułożyć broń na wieszakach. Derr był prawdziwym specem od pięknej broni, lub pancerzy. Miał do tego smykałkę.
Po chwili kowal wrócił z dość długim pakunkiem w rękach.
Spodziewał się miecza. Wiedział, że Derr ma naprawdę niezłe wyroby godne samego Najwyższego i Dziedzica. W końcu nie byle kto zostaje kowalem na dworze. Srebrna zbroja z laurowymi wykończeniami, którą  miał dziś na sobie też była jego dziełem.
- Odpakuj -  powiedział Derr, podając mu pakunek z ciepłym uśmiechem.
Podniecony Arrin, zapominając o wcześniejszych przykrościach szybko rozerwał szary materiał. Uwielbiał prezenty.
Z opakowania wyciągnął broń. Lecz nie był to miecz. Klinga była zbyt cienka, a rękojeść była za krótka. To jakiś rodzaj szabli, która mogłaby wydawać się ładna, gdyż była naprawdę pięknie wykonana., ale nadal była dość… stara.
- I jak ci się podoba ? – zapytał uradowany kowal.
- Jest… zabytkowa – powiedział bez przekonania - Wspaniała robota, dziękuje – dodał zawiedziony.
Rękojeść, która przedstawiała liście owijające się na granatowych kryształach mogła naprawdę zachwycić, lecz dla Arrina było to zbyt mało. Ten oręż był dla niego po prostu niepasujący.
 Już postanowił: Nie ma zamiaru używać tej broni. Nie jest godna dziedzica. Bardzo się zawiódł.
- Cieszę się – odpowiedział Derr, który nie zauważył obojętności na jego twarzy – to koncerz mojego ojca. Koncerzem raczej nakłuwa się przeciwnika jadąc na koniu. Skróciłem Ci go, żebyś mógł walczyć w ręcz i dodałem parę ozdóbek. Wziął oręż i pokazał mu klingę.
Następnym razem poproszę go o wspaniały miecz, godny Dziedzica, żeby znowu nie popełnił dziecinnego błędu. Jak mógł być tak głupi?!
Podziękował raz jeszcze kowalowi i poszedł do swojej komnaty obmyć się i przebrać. Dziś wieczorem miała być uczta, nieoficjalnie na jego cześć.
Pewnie uczta zmieni się w ucztę Lorda Tyrwella – westchnął - To szczerze najgorszy dzień w moim życiu.
Arrin zmienił przepoconą skórę na granatową przeszywanicę ze srebrnymi elementami. Polubił bardzo te kolory.  Postanowił właśnie, że w przyszłości zmieni rodowe barwy rodu Atrenisów.
Położył się na łoże, wziął księgę do ręki i odszukał stronę, na której skończył poprzedniego dnia. Był to duży tom o historii Dwurzecza z dokładnym opisem większości bitew i ciekawostek. Czytał dużo w każdej wolnej chwili, a wolnego czasu miał sporo.


Właśnie studiował fragment o szturmie na Rangehall, kiedy rozległo się puknie. Do komnaty wszedł jeden ze służących.
- Lord Najwyższy chce cię widzieć na uczcie, Paniczu – powiedział tylko.
Panicz. Wzdrygał się na dźwięk tego słowa.
Arrin niechętnie opuścił Dowódcę Straży Rangehall, który odpierał atak na miasto. Nie miał także ochoty widzieć się z ojcem, którego po dzisiejszym dniu miał już dość.
Pewnie będę musiał dziękować Lordowi Tyrwellowi – myślał z niepokojem
Służący zaprowadził go do Sali Jadalnej.  Sala nie była duża, gdyż służyła wyłącznie do codziennych posiłków, a zwykle na dworze nie było dużo gości. W przeciwnym wypadku większe uczty wyprawiano w Sali Tronowej. Stały tam cztery krótkie stoły ustawione prostopadle do jednego długiego, przy którym siedział Najwyższy i jego najbliższa świta. Było tam także miejsce dla Dziedzica, jednak  Arrin nie lubił tam siedzieć. Wolał spożywać słuchając historii przyjezdnych – jeżeli tacy akurat się znajdowali na zamku – albo po prostu jakichś informacji z miasta. Wszyscy zdążyli się już do tego przyzwyczaić. Dzisiaj usiadł na ławie zaraz obok drzwi do Sali. Nie chciał z nikim rozmawiać.

Powoli jedząc zerknął na władcę. Siedział pogrążony w rozmowie z jednym z Lordów północy, który niespodziewanie odwiedził go w jakiejś ważnej sprawie. Lord Tyrwell, siedzący po jego prawicy wprost rzucał się w oczy. Nie zdjął bowiem swojej potężnej zbroi, przez co chyba chciał pokazać, że to on tryumfował dziś w lesie.
Zabierać zdobycz komuś, w jego urodziny. Wspaniały, szlachetny wyczyn. Gratuluję – wyśmiewał go Arrin w myślach
Mocno gestykulując opowiadał jakąś historię trzem rycerzom nad którymi górował. Prawdopodobnie chciał pokazać, że brał czynny udział w całej historii.
Pozer.
Po drugiej stronie Sali Ser Ritlon i jeden ze służących śmiali się z dowcipu, któregoś z towarzyszy.
Arrin postanowił, że do nich dołączy, lecz zanim zdążył wstać kto go zagadnął.
- Chłopcze – mężczyzna obok niego mówił dość głośno przez hałas w Sali – to ty jesteś synem Lorda Pretriana ?  - Arrin kiwnął głową - Kartel, zobacz no to następca – zawołał stukając w plecy Lorda po swojej prawej który był zajęty wznoszeniem toastu.
- Jestem Lord Prester – rzekł – Przyjeżdżam z Torsell z wiadomościami. Słyszałem że udało wam się polowanie. Jak ci się podobało chłopcze ? Pierwszy raz od dawna poza zamkiem, prawda?
Arrin nie chciał mówić  o Lordzie Tyrwellu i łosiu. W ogóle nie miał ochoty nic mówić.
 - Tak, podobało mi się  - odparł  bez wyrazu
Dwaj siwowłosi, dość starzy mężczyźni zbliżyli się do niego. Gdyby nie jego dzisiejszy nastrój, mógłby się od nich wiele dowiedzieć, w tej chwili wolałby jednak pozostać w spokoju.
- Trzeba Ci wiedzieć chłopcze – mówił jeden z nich – że Lord Tyrwell to wspaniały wojownik.
Arrin ścisnął pięść. Znowu o nim?
- Tak! – wtórował mu drugi – Czy to prawda, że rzutem topora zabił zwierzaka?
- Tak słyszałem – rzucił krótko Arrin.
- To może jego zapytamy?  - mężczyzna wyprostował się i spojrzał w stronę stołu Najwyższego - Lordzie Tyrwell – zawołał – Chodź, napij się z nami!
Arrinowi serce zabiło mocniej. Nie mogli zrobić nic bardziej głupiego. Lord Tyrwell siedzący przy stole Najwyższego spojrzał na Arrina i Lordów, po czym przeprosił ludzi, z którymi rozmawiał i z uśmiechem podszedł do ich stołu.
- Z przyjemnością się napije – rzekł siadając na ławie. Następnie zwrócił się do Arrina – Wzniesiesz z nami toast, chłopcze ?
- Nie powinie … - zaczął Arrin ale przerwał mu Lord Prester.
- Za udane polowanie na urodziny – krzyknął wciskając mu kielich w dłonie.
Skosztował wina i ledwo powstrzymał się od wyplucia. Było kwaśne a zarazem gorzkie, poza tym zostawiało dziwne pieczenie w gardle. Mimo to pociągnął następny łyk. Nigdy wcześniej go nie próbował, ponieważ ojciec surowo mu zabronił. Teraz jednak nie dbał o to. Dzisiaj miał gdzieś jego zakazy, poza tym miał już czternaście lat.
O dziwo nie tylko ich czwórka wznosiła toast. Prawie połowa Sali stała z kielichami krzycząc słowa.
Nagle czyjaś ręka pojawiła się na ramieniu Arrina.
- Udane polowanie ? – usłyszał głos ojca – Mój syn prawie zginął przez swoją głupotę. Całe szczęście, że Tyrwell był na miejscu – przeszył Arrina srogim spojrzeniem - To był błąd wychodzić znowu z zamku. Nie umiesz jeszcze wielu rzeczy. Nie jesteś gotowy na…
Arrinem wstrząsnęła wściekłość. Odepchnął dłoń ojca i wstał.
- Jak mam się nauczyć walczyć jeżeli tłukę tylko słomianą figurkę na dziedzińcu?!
 W Sali zrobiło się zupełnie cicho, ale Arrina to nie powstrzymało.
– Uważasz, że możesz…
Ojciec uderzył go w twarz z taką siłą, że prawie przewrócił się na stół.
- Ja wiem co dla Ciebie najważniejsze, dziecko ! – zagrzmiał – Nie waż się krytykować moich czynów. Jeszcze mi kiedyś podziękujesz. Powinieneś być wdzięczny Bogu, że jesteś synem wysoko postawionego człowieka, bo na ulicy, czy w chlewie długo byś nie pożył! Gastner – zawołał do jednego z Lordów -  odprowadź panicza do komnaty, nie będzie już jadł.
W okropnym nastroju Arrin opuścił komnatę  i wraz z Lordem Gastnerem przeszli przez cały zamek w ciszy, aż do jego komnaty. 
- Powinieneś bardziej zważać na słowa, chłopcze – skarcił go mężczyzna przed drzwiami.
Arrin nic nie odpowiedział. Łzy spływały mu po policzkach. Wszedł do pokoju, trzasnął drzwiami, rzucił się na łóżko i płakał.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz